Выбрать главу

- Nareszcie cię odnalazłem! - krzyknął Landry. - Ależ się o ciebie martwiłem! Ostatni raz zabrałem cię ze sobą. Masz chyba diabła za skórą...

Widać było, że Landry z trudem wydostał się z zamętu koło pałacu Gujenny; miał podbite oko, rozerwany rękaw i krwawiące kolano. Jego piękna, zielona opończa z białym krzyżem pośrodku, z której był taki dumny tego ranka, teraz przedstawiała żałosny obraz wysłużonego okrycia. Na dodatek Landry zgubił czapkę: włosy sterczały mu na wszystkie strony.

Katarzyna nie zwróciła uwagi na jego wygląd. Wycierając rąbkiem rozerwanej sukienki łzy, które zalewały jej drobną twarz, podniosła smutne oczy na przyjaciela.

- Pomóż mi, Landry, błagam cię. Pomóż mi go uratować! Landry spojrzał na dziewczynę ze szczerym zdziwieniem.

- Kogo? Jakiegoś Armaniaka, którego Caboche ma zamiar powiesić?

Ależ to istne szaleństwo! Dlaczego tak ci na tym zależy? Przecież nawet go nie znasz.

- Nie, nie znam go, to prawda. Ale nie chcę, żeby zginął. Powieszą go... Czy wiesz, co to znaczy? Powieszą go tam wysoko, w Montfaucon, na tych okropnych, zardzewiałych łańcuchach, między grubymi słupami...

- No i cóż z tego? Kimże on jest dla nas?

Katarzyna potrząsnęła głową, odrzucając do tyłu długie, rozpuszczone włosy ruchem pełnym naturalnego wdzięku, który zachwycił chłopaka. Jej włosy i oczy były bardzo piękne. To niezwykłe, żeby włosy dziewczyny przypominały żywe złoto, przeszywane błyskami promieni słonecznych.

Rozpuszczone włosy Katarzyny tworzyły coś w rodzaju fantastycznego płaszcza, miękkiego i jedwabistego, którym mogła owinąć się aż do kolan.

Co do koloru oczu Katarzyny jej rodzina nie była zgodna. Kiedy dziewczyna była spokojna, oczy miały barwę ciemnoniebieską z purpurowymi błyskami, miękkimi jak płatki fiołków. W chwilach wesołości błyszczały w nich setki złotych ogników jak w plastrze miodu na słońcu.

Gdy jednak wpadała w złość, jej źrenice czarne jak otchłań budziły przestrach.

A przecież była zwykłą dorastającą dziewczyną, wyrośniętą jak na swój wiek, z kanciastymi kończynami, niezręcznymi ruchami młodego koźlęcia trzymającego się niepewnie na nogach, z chłopięcymi, trochę za grubymi i wiecznie podrapanymi kolanami. Miała śmieszną trójkątną buzię, za duże usta i krótki nosek, który nadawał jej wygląd kota. Jej jasna skóra o odcieniu bursztynu usiana była piegami. Całość ta miała dużo wdzięku, któremu Landry zaczął ulegać. Coraz częściej poddawał się jej kaprysom i najdziwniejszym zachciankom. Lecz to, czego żądała teraz, przekraczało wszelkie granice!

- Dlaczego tak ci zależy na jego życiu? - powtórzył ciszej z nutą zazdrości w głosie.

- Nie wiem - przyznała Katarzyna z prostotą. - Jeżeli go zabiją, będę bardzo cierpiała. Myślę, że będę płakać dużo... i długo.

Wypowiedziała te słowa cichym, spokojnym głosem, lecz z takim przekonaniem, że Landry już nie starał się zrozumieć. Wiedział, że zrobi wszystko, czego ona zażąda, chociaż była to pigułka gorzka do przełknięcia.

Trzeba było wiedzieć, co oznaczały w rzeczywistości te dwa proste słowa, z taką łatwością wypowiedziane ustami przyjaciółki: „Ocalić więźnia".

Znaczyło to wyrwać go z rąk strzelców, otaczających go od chwili, gdy przekroczył bramy pałacu, z rąk niechętnego tłumu, z rąk Caboche'a i jego kamrata Denisota, zdolnych zabić jednym ciosem. Gdyby nawet zamach się powiódł, trzeba będzie jeszcze ukryć młodzieńca w zbuntowanym mieście urządzającym polowania na jemu podobnych, a potem wywieźć go z Paryża, przejść przez rozciągnięte łańcuchy, sforsować zamknięte bramy, minąć zbrojnych ludzi na wałach, uniknąć patroli i... zdrady. Landry pomyślał, że to zbyt wiele, nawet dla takiego sprytnego chłopaka jak on.

- Zabierają go do Montfaucon - myślał głośno. - Droga jest daleka, lecz nie trwa wiecznie. Nie mamy zbyt wiele czasu. Jak zdołamy go odbić, zanim dotrą do Wielkiej Szubienicy? Jest nas tylko dwoje, a wokół niego cała armia!

- Pomimo to chodźmy za nim! - upierała się Katarzyna. - Może coś da się zrobić!

- No już dobrze - westchnął Landry, ujmując dłoń przyjaciółki. - Ale nie miej mi za złe, jeśli się nie powiedzie.

- Chcesz spróbować? Naprawdę chcesz spróbować?

- No, trudno - niechętnie zgodził się chłopiec. - Już nigdy nie zabiorę cię ze sobą. Następnym razem zażądasz, abym sam jeden zdobył dla ciebie Bastylię...

Co sił w nogach ruszyli, aby dogonić ponury orszak, który na szczęście nie posuwał się zbyt szybko.

* * * Kiedy Landry i Katarzyna, ledwo dysząc, dobiegli na ulicę Saint- Denis, stwierdzili z zadowoleniem, że konwój skazańców nie dotarł daleko, gdyż kilkakrotnie zatrzymywały go bandy wygrażających, rozochoconych buntowników. Niektóre szły na Bastylię, aby przyłączyć się do oblężenia, inne kierowały się w stronę siedziby księcia Burgundii, pałacu d'Artois przy ulicy Mauconseil.

Orszak ponownie się zatrzymał. Kat Capeluche zauważywszy przechodzącego mnicha augustyna postanowił zabrać go ze sobą, by skazaniec przed śmiercią mógł pojednać się z Bogiem. Mnich początkowo opierał się, ale strach zwyciężył i kiedy orszak ruszył w dalszą drogę, zakonnik stąpał obok skazańca, półgłosem odmawiając różaniec.

- Jest pewna szansa - szepnął Landry - ponieważ idzie pieszo. Gdyby przyszło im do głowy, aby ciągnąć go na plecionce lub wieźć na wozie, nie moglibyśmy niczego zdziałać.

- Masz jakiś pomysł?

- Być może. Za chwilę zapadnie noc i jeżeli znajdę to, czego potrzebujemy, powinno nam się udać. Potem trzeba będzie go ukryć.

Tymczasem dogoniła ich banda rozwrzeszczanych sprzedajnych dziewek i studentów, którzy powzięli zamiar towarzyszenia skazańcowi w jego ostatniej drodze. Landry zamilkł przez ostrożność. Niepotrzebnie, gdyż zgraja ta wypadła właśnie przed chwilą z gospody i wszyscy byli kompletnie pijani; zataczali się od ściany do ściany, drąc się wniebogłosy.

- Najlepiej byłoby - szepnęła Katarzyna - schować go u nas pod domem w skrytce z małym okienkiem od strony Sekwany. Oczywiście, nie będzie mógł długo w niej pozostać, ale...

Landry podchwycił pomysł Katarzyny. Dalszy ciąg przedsięwzięcia wydał mu się dosyć prosty.

- ...w nocy ukradnę barkę i podpłynę pod twój dom. Po sznurze więzień zejdzie do łodzi i popłynie w górę rzeki, do Corbeil, gdzie obozuje książę Bernard d'Armagnac. Oczywiście będzie musiał się przedostać przez łańcuchy rozciągnięte między la Tournelle a wyspą Louviaux, ale noce teraz są bezgwiezdne. W końcu... to naprawdę wszystko, co możemy dla niego uczynić. Gdyby chociaż to nam się udało, będzie nieźle...

W odpowiedzi dziewczyna uścisnęła rękę przyjaciela, podniecona i ogarnięta nową nadzieją.

Noc zapadła szybko, tu i ówdzie zapalały się łuczywa; ich odblaski tańczyły na wykuszach domów, na malowanych i złoconych szyldach, na małych, oprawionych w ołów okienkach i na czerwonych twarzach przechodniów. Zgiełk stawał się ogłuszający i uwłaczał ostatnim chwilom człowieka idącego na śmierć. Nagle Landry, zauważywszy to, czego szukał, uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Znalazłem! - krzyknął. - Spodziewałem się, że w tym zamieszaniu będą jeszcze na zewnątrz...

Przyczyną radości chłopca była tłusta świnia, która pojawiła się na rogu ulicy Kaznodziejów z głąbem kapusty w pysku, jedna z trzody hodowanej w klasztorze Świętego Antoniego. Przez cały dzień te godne szacunku zwierzęta biegały po ulicach Paryża, pożerając wszelkie odpadki i stanowiąc niejako jedyne służby oczyszczania miasta. Jak wszystkie świnie należące do klasztoru, ta również miała na szyi blaszkę pokrytą niebieską emalią, emblemat świętego. W celu schrupania swojej kapusty świnia zatrzymała się u stóp wielkiej drewnianej rzeźby zdobiącej narożny dom, która przedstawiała drzewo Jessego. Landry puścił dłoń Katarzyny.