W pamięci Katarzyny na długo pozostało wspomnienie nocnej eskapady przez stary las. Wokół niej wszystko się uspokoiło, a i ona porzuciła swój strach. Poprzez gałęzie drzew przeświecał księżyc, oświetlając im drogę niebieskawą poświatą. Wysokie drzewa stały nieruchomo podobne do wież katedry. Ciszę przerywał czasem ryk dzikiego zwierza, powietrze przeszywał ptak w locie. Widać było, że tych dzikich ostępów nie tknęła nigdy siekiera drwala. Rosły tu olbrzymie dęby i czarne świerki w kłujących, długich aż do ziemi sukienkach. Ścieżka prowadziła wśród jeżyn i pokrytych mchem głazów, spod których wypływał czasem strumień ożywiający swoim szmerem tę uspokajającą ciszę. Katarzyna szła za starcem, który posuwał się wolnym, równym krokiem prosto przed siebie, nie troszcząc się o ścieżki. Zdawało się, że zna każdy kamień w tym borze, każde drzewo. Czasem drogę przebiegł im dzik, kozica lub daniel, które zatrzymywały się przed starcem, jakby go znały. Wyglądał jak pasterz wśród swojego stada. Pochód zamykała Sara. Szli tak wiele godzin. Katarzyna czuła, jak wokół ziemia pęcznieje od świeżych soków nadchodzącej wiosny.
W powietrzu wyczuwało się zapowiedź nowego życia, gałęzie pokrywały się nieśmiałymi jeszcze pąkami, z leśnej głuszy dobiegał uszu wędrowców zew miłości dzikich zwierząt. Nad ranem stanęli nad brzegiem rzeki, toczącej swoje rwące wody wśród głazów porośniętych drzewami. W wodnej kipieli widać było bród, który tworzyły popielate, wielkie kamienie.
- Jesteśmy nad Zuzanną! - rzekł Gervais, wskazując rzekę kosturem. Tutaj się rozstaniemy. Po przejściu jej idźcie prosto na północ. Jakieś dwie mile stąd znajduje się opactwo Saint-Seine, gdzie znajdziecie schronienie.
Pytajcie o przeora Jana de Blaisy'ego. To porządny i miłosierny człowiek.
Ta wiadomość nie spodobała się Katarzynie, gdyż właśnie przeor Saint-Seine użyczył swojej baszty w Malain Garinowi, ale Gervais ostro zaprzeczył: - Daję głowę, że wielebny Jan nie wiedział, na jaki cel przeznaczył wieżę Garin. Jestem pewien, że zmyślił jakąś historię. Możesz bez obawy udać się do Saint-Seine. Nawet gdybyś była najgorszym nieprzyjacielem jego rodziny, Jan de Blaisy przyjmie cię bez wahania. Dla niego każdy nieszczęśnik, który upadnie na kolana przed progiem jego kościoła, jest wysłannikiem samego Pana Boga i nawet książę nie ośmieliłby się odbić mu jego gościa.
Katarzyna była wyczerpana długim nocnym marszem. Nagle przypomniała sobie, że przeor Jan jest kuzynem Ermengardy. Musiała za wszelką cenę ukryć się przed Garinem, dla którego kilka worków złota nie stanowiłoby żadnego problemu, byle tylko dobrać się do jej skóry... Na dodatek Stokrotka mogła ją zdradzić po raz drugi. Wyciągnęła rękę do starca.
- Masz rację. Udam się do Saint-Seine, lecz mam prośbę... Jeśli zobaczysz w miasteczku młodzieńca ubranego w zieloną opończę, rycerza Wielkiej Stajni...
- Wiem - przerwał starzec - kochanka Stokrotki. Powiem mu, gdzie się ukrywasz. Miał po ciebie przyjechać?
- To prawda, miał przyjechać po mnie. A teraz chciałabym ci podziękować. Na razie nie mogę ci się odwdzięczyć, lecz później...
Gervais przerwał jej gwałtownie.
- O nic cię nie prosiłem i niczego nie chcę. Pomagając ci, pragnąłem jedynie naprawić zło, jakie ci wyrządziłem za sprawą Stokrotki. Jesteśmy kwita. Życzę ci szczęścia.
Po tych słowach starzec oddalił się szybko i jego potężna postać wkrótce rozpłynęła się pomiędzy drzewami. Kobiety zostały same nad rwącą rzeką. Sara pierwsza ruszyła w stronę brodu, który pozwolił im przebyć dziki nurt bez kłopotu. Posiliwszy się nieco, były gotowe do dalszej drogi. Sara przycięła dwie mocne gałęzie nożem, z którym nigdy się nie rozstawała, i podała kij Katarzynie. Jedna za drugą ruszyły w kierunku Saint-Seine.
Wstawało słońce, którego przez tyle długich dni nie było widać. Niebawem jego promienie ogarnęły zmarzniętą jeszcze ziemię.
Kilka godzin później, zmęczone, lecz szczęśliwe, ujrzały szare dachy opactwa Saint-Seine, wysoką, kwadratową wieżę kościoła pokrytą rusztowaniami i pociemniałe dachy domostw - z ich kominów dobywały się powoli pióropusze dymu.
- Jesteśmy na miejscu! - rzekła z ulgą Sara.
Zeszły z nagiego wzgórza z oczami utkwionymi w wieży, z której schodzili robotnicy. Dzwony nawoływały zakonników na modły, rozsiewając w spokojnym powietrzu wysokie, poważne dźwięki. Katarzyna nie czuła już stóp. W bucikach, które dostała od Stokrotki, były same dziury i każdy krok sprawiał jej ból. Strach przed Garinem był jednak silniejszy od wszelkich niedomagań, więc prawie biegiem puściła się ze zbocza prowadzącego do klasztoru, marząc jedynie, żeby schronić się za wysokimi murami i zasnąć na wiązce siana.
Pół godziny później Katarzyna i Sara upadły przed dębową bramą klasztoru. Kobiety z miasteczka przyglądały się nieufnie ich porozdzieranym szatom i brudnym twarzom. Dzieci schylały się po kamienie... W tym bogatym miasteczku, z pełnymi kurnikami, dobrze utrzymanymi ogródkami, nie lubiano włóczęgów. Na dodatek Sara ze swoimi granatowymi włosami i opaloną cerą nie wzbudzała zaufania. Katarzyna przytuliła się do niej, uchylając się przed pierwszym rzuconym kamieniem. Brama klasztoru ciągle pozostawała zamknięta, a wokół nich gromadziło się coraz więcej wieśniaków. Nagle Sara zauważyła wygoloną głowę mnicha w małym okienku na wieży.
- Pomocy! Na miłość Boga! Pomocy! - krzyknęła ostatkiem sił.
Nad jej głową przeleciał kolejny kamień, lecz jednocześnie ciężka brama drgnęła i po chwili ukazała się w niej postać surowego mnicha w czarnym habicie, ze szkaplerzem na szyi. Kolejny kamień przeleciał nad ich głowami i potoczył się do stóp mnicha. Ten kopnął go sandałem, rzucając na dzieciaki i wieśniaków groźne spojrzenie, po czym zbliżył się do dwóch obdartych i zaszczutych kobiet, przytulonych do siebie.
- Wejdźcie! - rzekł niskim głosem. - Azyl stoi przed wami otworem!
W tej chwili Katarzynę opuściły siły i osunęła się w ramiona przyjaciółki, i trzeba było ją zanieść do mieszkania dla gości, mieszczącego się w klasztorze.
Rozdział ósmy Napaść
Jan de Blaisy, przeor klasztoru Saint-Seine, był w istocie takim człowiekiem, jak mówił Gervais: jego miłosierdzie nie znało granic. Nie pytając o nic, udzielił im schronienia, lecz dowiedziawszy się, że jedna z żebraczek przyjętych do domu bożego, w którym odpoczywali pielgrzymi i leczono choroby, prosi o widzenie z nim, okazał pewne zdziwienie. Pomimo tonsury i czarnej burki był to człowiek dobrze urodzony i nigdy nie pozbył się całkowicie uczucia wyższości wobec ludzi najniższego stanu, żebraków, którym jednakże sam obmywał nogi w Wielki Czwartek. Ale ponieważ nieznajoma wspomniała przy tym imię Ermengardy, jego kuzynki, rozkazał, aby przyprowadzono ją do kościoła następnego dnia, po porannej mszy.
Kiedy skończyła się msza, Katarzyna stała w ukryciu obok jednego z sarkofagów ciągnących się wzdłuż muru. Wkrótce zauważyła zbliżającego się w jej stronę imponującego postacią mnicha w surowej czarnej szacie, z głową otoczoną wąskim pasmem włosów. Upadła na kolana, lecz nie pochyliła głowy. Stanąwszy przed nią, z rękami schowanymi w rękawach habitu, mnich przyglądał się jej szczupłej twarzy otoczonej ciężkimi, jasnymi włosami.
- Chciałaś ze mną mówić! A więc mów!
- Wielebny ojcze - zaczęła, nie podnosząc się z klęczek - zawdzięczam ci życie. Wczoraj kazałeś otworzyć bramę swojego klasztoru przed dwiema zaszczutymi, nędznymi kobietami. Zaklinam cię na imię twojej kuzynki, nie pozbawiaj nas swojej opieki!