Выбрать главу

- Zgoda! Chodź za mną! Ale nie możesz zostać długo. O świcie ma tu przybyć ojciec benedyktyn, aby go przygotować do wyprawy na tamten świat - roześmiał się grubiańsko.

Katarzyna, pozostawiwszy Sarę na dziedzińcu, ruszyła za Rudzielcem stromymi i śliskimi schodami, które kręcąc się, prowadziły w głębokie otchłanie więzienia. Powiew zimnego, lepkiego i cuchnącego powietrza uderzył ją w twarz. Wyciągnęła chusteczkę, aby zatkać nos.

- Różami to tutaj nie pachnie! - objaśnił Rudzielec.

Schody zagłębiały się coraz bardziej pod fundamenty wieży galijskorzymskiej, której mury ociekały wodą. Przeszli przez wiele drzwi zamykanych na potężne zamki. Katarzynę ściskał za gardło strach. Blask łuczywa rzucał na ściany przerażające cienie.

- Czy to jeszcze daleko? - spytała Katarzyna zduszonym głosem.

- Jesteśmy prawie na miejscu! Takiego więźnia trzeba dobrze pilnować. Trafił mu się piękny loch! No, już jesteśmy!

Schody kończyły się ścianą, w której widać było drzwi tak niskie, że aby przez nie przejść, trzeba było zgiąć się wpół. Grube na trzy palce sztaby żelazne zamykały sczerniałe i wyżarte przez wilgoć dębowe skrzydło drzwiowe. Rudzielec z trudem się z nim uporał i po chwili drzwi skrzypnęły ponuro. Odpaliwszy od swojego drugie łuczywo, podał je Katarzynie, mówiąc: - Można wejść... ale nie na długo! Będę czekał na schodach i kiedy czas minie, zapukam do drzwi.

Katarzyna odpowiedziała skinieniem głowy i schyliła się, aby wejść do środka. Wejście było tak niskie, że pochylając się, niemalże zapaliła swoją maskę od łuczywa. Miała wrażenie, jakby wchodziła do grobowca. Po przejściu przez drzwi wyprostowała się i podniosła łuczywo do góry, aby zobaczyć cokolwiek.

- Jestem tutaj! - usłyszała spokojny głos.

Odwróciła się w jego kierunku i ujrzała Garina. Pomimo głębokiej urazy nie mogła powstrzymać okrzyku przerażenia.

Garin siedział w głębi okropnej piwnicy z nogami w czarnej wodzie, na czymś, co kiedyś było słomą. Był przytwierdzony do muru łańcuchem i obrożą. Dla większej pewności na nogi i ręce założono mu kajdany. Nie mogąc się poruszać, opierał się o ścianę w czarnej, podartej opończy, spod której wystawały strzępy brudnej koszuli. Jego twarz była zarośnięta, a długie włosy splątane. Po aresztowaniu zgubił czarną przepaskę zasłaniającą wyłupione oko i po raz pierwszy Katarzyna zobaczyła jego bliznę. Zamiast oka ziała czarna dziura, otoczona pomarszczoną skórą. Katarzyna stała przy drzwiach, z uniesioną pochodnią, przykuta do miejsca tym widokiem. Z odrętwienia wyrwał ją śmiech Garina.

- Czyżbyś nie mogła mnie poznać? Ja cię poznałem pomimo tej przezornie założonej maski, która zakrywa twoją śliczną twarz, moja droga Katarzyno!

Zjadliwy ton Garina obudził jej gniew. A więc nic się nie zmienił! Nic nie potrafiło go ugiąć. Pomimo najgorszego poniżenia zachował swoją ironię i poczucie wyższości.

- Nie obawiaj się, panie - odparła twardo. - Poznaję cię! Chociaż bardzo jesteś zmieniony. Kto by pomyślał, że ten więzień będący strzępem człowieka to bogaty i wyniosły Garin de Brazey? Los bywa złośliwy!

Jeszcze niedawno to pan zakuł mnie w łańcuchy w podobnym więzieniu i śmiał się pan z tego. Teraz ja mogę się śmiać, widząc cię w kajdanach, wiedząc, że już nie możesz mi zaszkodzić. Jutro powleką cię przez ulice miasta i powieszą... co powinni dawno zrobić!

W miarę mówienia gniew Katarzyny wzrastał, lecz Garin przerwał jej, głęboko wzdychając.

- Twoje słowa są pospolite! - powiedział znużonym głosem. Przemawiasz jak kumoszka, która otrzymała razy od męża i cieszy się, widząc go prowadzonego przez łuczników. Jeżeli to jest wszystko, czego nauczyłaś się przy mnie, bardzo mi przykro! Miałem nadzieję, że uczynię z ciebie wielką damę. Ale chyba mi się nie udało...

Ironiczna pogarda i wyrachowanie tych słów otrzeźwiły Katarzynę w jednej chwili. Nie znalazła na nie odpowiedzi, inicjatywę przejął więc Garin.

W kącikach jego ust pojawił się niewyraźny uśmiech. Spokój i obojętność tego człowieka zdziwiły ją. Poczuła, że nigdy go nie zrozumie, a właśnie tego pragnęła najbardziej: zrozumieć!

- Przyszłaś zobaczyć, do jakiego stanu doprowadzili mnie ludzie naszego dobrego księcia? - podjął więzień. - No to zobaczyłaś. Czy jesteś zadowolona? Jeśli tak, to odejdź i zostaw mnie w spokoju, abym mógł porozmyślać, gdyż nie zostało mi wiele czasu.

Ależ on mnie wyrzuca - pomyślała Katarzyna. - Ten zakuty, pozbawiony wszystkiego człowiek zachowuje się jak udzielny książę! Tego już było za wiele!

Starając się opanować, podeszła do niego i usiadła na wielkim kamieniu, który był jedynym meblem w tym pomieszczeniu.

- Nie - rzekła głucho, wtykając łuczywo do rozmiękłej ziemi. - Nie przyszłam ukorzyć się za twoje cierpienia! Skrzywdziłeś mnie i mam ci to za złe! To chyba normalne! Przyszłam po co innego... Chciałam, żebyś mi wyjaśnił...

- Co?

- Wszystko! Twoje niedorzeczne małżeństwo, bezsens naszego związku. Od kiedy zostaliśmy połączeni węzłem małżeńskim, żyłam jak we śnie, w którym dzieją się rzeczy niesamowite. Niekiedy myśli się, że to rzeczywistość i prawda, lecz za chwilę wszystko się deformuje i rozpływa, przemieniając się w dziwne i niezrozumiałe obrazy...

Niebawem umrzesz, Garinie, a ja ciągle nic o tobie nie wiem...

Powiedz mi prawdę! Dlaczego byłam twoją żoną tylko z nazwiska, a nigdy naprawdę? Nie, tylko nie mów mi o księciu! Między wami było coś więcej niż ta podła umowa, w której ja byłam stawką! Wiem to! Czuję to! Jest jeszcze coś, czego nie rozumiem i co zatruwa mi życie! - Nieoczekiwane wzruszenie załamało jej głos. Spojrzała na Garina. Ze swojego miejsca mogła widzieć tylko nieruchomy profil męża. - Odpowiedz!

Powoli odwrócił do niej twarz, z której zniknął wyraz ironii.

- Zdejmij maskę! - rozkazał łagodnie. Katarzyna usłuchała go i opuściła wilgotny materiał.

- Płaczesz? - spytał Garin z niezwykłym zdziwieniem. - Dlaczego?

- Nie wiem... Sama nie wiem...

- Rozumiem cię, twoje wątpliwości i pytania, które sobie zadawałaś.

Nie rozumiałaś mężczyzny, który dawał odpór twej nieprawdopodobnej urodzie.

- W końcu pomyślałam, że się panu nie podobam.

- Nie, nie pomyślałaś tego! Ponieważ... pożądałem cię jak opętany; jak zakuty więzień umierający z pragnienia pożąda dzbanka świeżej wody, który stoi przed nim, a którego nie może dosięgnąć. Nie doprowadziłbym się do szału nienawiści i gniewu, gdybym cię mniej pożądał... i gdybym cię mniej kochał!

- A więc dlaczego ciągle mnie odpychałeś?

Garin milczał. Spuściwszy głowę na piersi, zdawał się głęboko zamyślony. Nagle podniósł ją, jakby się na coś ostatecznie zdecydował.

- To stara i smutna historia, lecz masz prawo ją znać. Około trzydziestu lat temu... dokładnie minie dwadzieścia osiem w tym miesiącu, byłem młodym, szesnastoletnim chłopcem, marzącym tylko o bijatyce, przygodach i dziewczętach. Pękałem z dumy, gdy jako koniuszy hrabiego de Nevers, późniejszego księcia Jana, przygotowywałem się na wyprawę krzyżową.

Jesteś za młoda, aby znać tamte czasy. Szalone przygody zawiodły nas w doliny Węgier na wezwanie króla Zygmunta napadniętego przez niewiernych Turków. Była nas cała armia żądnych walki rycerzy, francuskich, niemieckich, nawet angielskich, jakieś dziesięć tysięcy. Dowodził nami hrabia Jan i młody marszałek de Boucicaut. Nigdy nie widziałem wspanialszej ani bardziej szalonej armii! Bogate bagaże, piękna uprząż...

Rycerze byli w wieku od osiemnastu do trzydziestu lat i wszyscy, łącznie ze mną, zachwycali się wyprawą. Kiedy 30 kwietnia 1396 roku opuszczaliśmy Dijon, kierując się w stronę Renu, było to piękne widowisko. Złoto, srebro, stal i jedwabie... w wielkim słońcu... i wszyscy opowiadali o przyszłych wyczynach, których dokonają dla ojczyzny i dla pani swego serca. Ja również...