Spięła konia. Mimo południowej pory forteca zdawała się dziwnie cicha. Most zwodzony był podniesiony, na murach nie było widać żywej duszy. Odwróciwszy się do kapitana eskorty, młodego pułkownika z zaczynającym się sypać zarostem, który czerwienił się przy każdym spojrzeniu Katarzyny, kazała mu zadąć w róg na znak, że się zbliżają. Czuła podniecenie i niepokój.
Przygnębiająca atmosfera zalegająca nad tą nadmarneńską wyżyną i tym wtopionym we mgłę miastem działała na nią jak najgorzej.
Młody pułkownik spełnił jej rozkaz. Z oddziału wystąpił rycerz, przytknął do ust róg wiszący u pasa. Mgłę przeszył długi, ryczący dźwięk.
Przy trzecim sygnale na murach pojawiła się głowa w hełmie. Katarzyna drżała w przemoczonej pelerynie, szukając odruchowo spojrzenia Sary, jadącej za nią. Ta podróż ciągnęła się w nieskończoność. Kilka razy trzeba było się potykać z wędrownymi bandami rzezimieszków lub z wygłodzonymi wieśniakami, wypędzonymi z ich zrównanych z ziemią miasteczek. Zmuszeni do ukrywania się w lesie, aby przeżyć, zamienili się w rozbójników, tym bardziej niebezpiecznych, że to nie zysk popychał ich do rozboju, lecz głód. Katarzyna żałowała, że kapitan de Roussay był unieruchomiony przez złamaną w turnieju nogę, gdyż młody rycerz, który go zastępował, nie potrafił stanąć na wysokości zadania. Jego odpowiedzialność przytłaczała go i łatwo wpadał w popłoch. Lecz tym razem mocnym i zdecydowanym głosem zażądał otwarcia bram przed panią de Brazey.
- Zaraz ktoś przyjdzie! - krzyknął głos z wieży.
Oczekiwanie wydało się Katarzynie nieskończenie długie, nawet jej koń się niecierpliwił, przebierając w miejscu kopytami. Hrabina utkwiła wzrok w olbrzymiej płycie mostu zwodzonego, który w końcu zaczął się opuszczać z głośnym skrzypieniem, odsłaniając wysoką, sklepioną bramę zwieńczoną kamiennym herbem panów tych włości. Za kratą z zębami, podnoszoną równocześnie, widać było nadciągających łuczników poprawiających hełmy. Wreszcie most opadł do końca i na jego deskach rozległ się odgłos końskich kopyt. Katarzyna przebyła most pierwsza, wpadła na dziedziniec, minęła basztę i skierowała się prosto do głównego budynku z eleganckimi, połyskującymi oknami. Na progu stała kobieta ubrana na czarno od stóp do głów. Była zgarbiona i podpierała się laską, dlatego Katarzyna nie poznała od razu, że to Ermengarda...
Ześlizgnąwszy się z konia, Katarzyna patrzyła niemo na tę czarną sylwetkę powoli się do niej zbliżającą. Ermengarda tak schudła, że prawie pływała w swojej sukni z czarnego aksamitu. Posiwiała, a jej oczy straciły dawny blask, były zaczerwienione pod spuchniętymi powiekami. Katarzyna podbiegła do przyjaciółki, chwyciła ją w ramiona, przerażona jej widokiem i tym, co przeczuwała.
- Ermengardo! Na Boga! Co się stało? Czy Filip?...
Z głuchym jękiem leciwa dama osunęła się w ramiona Katarzyny i załkała boleśnie na jej ramieniu. Rozpacz tej tak silnej kobiety zwaliła z nóg Katarzynę, która zrozumiała, że jej najgorsze przeczucia sprawdziły się.
- Czy on... - nie mogła dokończyć, gdyż te zbyt okrutne słowa nie chciały przejść jej przez usta.
Lecz Ermengarda przytaknęła ruchem głowy. Obie kobiety rzuciły się sobie w ramiona, nie mogąc powstrzymać szlochu. Obok nich, jak przykuci do miejsc, stali oniemiali rycerze i pogrążona w smutku Sara. Przepełnione żalem serce Katarzyny pękło, zamieniając ją w jeden łkający strzęp człowieka. Sara zmartwiała, z trudem zsiadła z konia i podeszła do rozpaczających kobiet, aby je rozdzielić. Otoczyła obydwie ramionami i powiodła do wnętrza.
W zamku panowała głucha cisza. Służba ubrana na czarno przemykała jak cienie, nie śmiąc podnieść głowy. Od śmierci małego Filipa, który zgasł wczoraj wieczorem, stara siedziba wypełniła się przygnębieniem i obawą.
Dopiero rankiem udało się kapelanowi oderwać hrabinę od łóżeczka dziecinnego, aby rozpocząć toaletę pośmiertną chłopca. Jej ból spowodował, że Katarzyna poczuła wstyd. Młoda kobieta, przybita wiadomością, odczuwała odrętwienie, które łagodziło jej własny ból i doprowadziło do całkowitego zobojętnienia.
- Co się stało? - spytała głucho, nie poznając własnego głosu.
Ermengarda, którą Sara zmusiła, aby usiadła w fotelu, zwróciła na nią swą zmęczoną twarz i zaczerwienione oczy.
- To febra... - wybełkotała. - Dużo ludzi we wsi pomarło po wypiciu wody z zatrutej studni. Filip też się jej napił, wracając ze spaceru ze swoim nauczycielem. Chciało mu się pić, zatrzymali się w młynie i poprosili o wodę... Następnego dnia był nieprzytomny. Wtedy postanowiłam cię wezwać. Doktor robił, co w jego mocy... a ja nawet nie mogłam się pocieszyć powieszeniem młynarza - dodała z gwałtownym wybuchem dzikości - gdyż zmarł tego samego wieczoru wraz z całą rodziną od swojej przeklętej wody... Czy kiedykolwiek mi przebaczysz? Powierzyłaś mi go... a on nie żyje... nie żyje mój mały, piękny Filip!
Hrabina ukryła twarz w drżących dłoniach, wybuchając tak rozdzierającym szlochem, że ogarnięta współczuciem Katarzyna otoczyła ramieniem starą przyjaciółkę.
- Ermengardo!... Przestań się dręczyć! Błagam cię! Nie możesz czynić sobie żadnych wyrzutów... Byłaś dla niego najlepszą matką, o wiele lepszą ode mnie! O wiele lepszą...
Jej oczy znowu wypełniły się łzami. W tej chwili wszedł na palcach kapelan i szeptem zawiadomił, że wszystko przygotowane i że dziecko leży w kaplicy. Ermengarda wstała i podając dłoń Katarzynie, powiedziała: - Chodź... chodź go zobaczyć...
Pociągając Katarzynę i Sarę za sobą, opuściła komnatę i wielkimi krokami podążyła w kierunku krętych schodów przechodzących w szeroką galerię wypełnioną z jednej strony witrażami z herbem rodu Chateauvillain.
Na końcu galerii znajdowały się zwieńczone łukiem drzwi prowadzące do kaplicy. Na widok kaplicy Katarzyna krzyknęła. Sanktuarium było dosyć wąskie: sklepiona nawa wsparta była na potężnych romańskich kolumnach z szarego kamienia. W środku, na katafalku obleczonym czarno-złotym aksamitem, spoczywał chłopiec w niebieskim ubranku. U jego stóp widniał herb matki oraz tarcza herbowa książąt Burgundii z czerwoną skośną linią po lewej stronie, symbolem bastardów. Czterech rycerzy w błyszczących zbrojach stało w czterech rogach katafalku, opierając się na dwusiecznych toporach, nieruchomo jak posągi. Las płonących, żółtych świec rozświetlił małą kapliczkę z niskimi oknami, nadając jej uroczysty wygląd. Stare mury były prawie niewidoczne zza zwieszających się chorągwi. Katarzyna, uderzona tym celebracyjnym wystrojem, skierowała pytające spojrzenie na przyjaciółkę. Ermengarda poczerwieniała i uniosła dumnie głowę.
- W takiej uroczystej chwili liczy się tylko krew książęca - rzekła ochrypłym głosem.
Katarzyna, nic nie odpowiedziawszy, uklękła przy zmarłym synku, nie śmiąc podnieść oczu, zmieszana nagłym odkryciem podobieństwa syna do księcia. Tak dawno go nie widziała. Wydawał się taki duży... A jego dumne rysy i krótko obcięte, jasne włosy były rysami i włosami księcia... To był rzeczywiście jego syn i do żalu Katarzyny dołączyło coś na kształt zazdrości.
Czuła, jakby mały Filip nagle odwrócił się od niej, swojej matki, zwracając się do tego, który go spłodził... Serce Katarzyny ścisnął nieokiełznany żal, żal za nieodwracalnie straconym czasem, za tym, że sama pozbawiła się dziecka, a jego pozbawiła siebie. Teraz śmierć zabrała jej go na zawsze.