- Ależ, pani... - oponował brat Stefan. - Trzeba wielkiej odwagi, aby włazić w paszczę lwa! Ci ludzie spełniają tylko swój obowiązek, ostrzegając cię!
Za całą odpowiedź Katarzyna wzruszyła jedynie ramionami, spięła lekko konia i ruszyła żwawiej do przodu. Wkrótce zza ciężkiej zasłony deszczu ukazało się wzgórze Coulan-la-Vineuse wraz z zamkiem. Im było bliżej celu, tym bardziej duszę młodej kobiety ogarniał dziwny niepokój.
Okolica, która ongiś musiała być wesoła i żyzna, wydawała się okropnie ponura. Czarna ziemia była wypalona, gdzieniegdzie sterczały nędzne kikuty gałęzi, które kiedyś były krzewami winorośli. Tu i ówdzie stał zrównany z ziemią dom, kupa zimnego popiołu lub gorzej - ciało zwisające z gałęzi, na którym deszcz dokańczał dzieła zniszczenia. Przejeżdżając obok całego jeszcze domu, Sara i Katarzyna zasłoniły sobie oczy z przerażenia. Na drzwiach od stodoły wisiała ukrzyżowana kobieta z długimi, czarnymi włosami, z wyjętymi z brzucha wnętrznościami.
- Boże! Gdzieśmy się znaleźli? - wyszeptała wstrząśnięta tym widokiem Katarzyna.
- Przecież mówiłem - odpowiedział rycerz, który próbował zawrócić ją z drogi.
- Ten Ziółko to kanalia, ale nie przypuszczałem, że do tego stopnia!...
Widzisz, pani, te budynki całe w gruzach: to klasztor, w którym zamierzałaś się schronić. To on go spalił, niegodziwiec! Trzeba uciekać, póki czas!
Paskudna pogoda zatrzymała Ziółkę i jego kompanów w zamku. Ale nie próbujmy igrać z diabłem! Czy widzisz tę ścieżkę po lewej stronie? Jedźmy nią do lasu! Dwie mile stąd znajdziemy kamieniołomy w miasteczku Courson, gdzie się schronimy, gdyż co do zamku w Courson, nie wiem, kto ma go w posiadaniu, więc nie mogę być go pewien.
Katarzyna, mając przed oczami obraz ukrzyżowanej kobiety, nie sprzeciwiała się. Pozwoliła rycerzowi chwycić swego konia za uzdę i poprowadzić w stronę ścieżki zagłębiającej się w lesie. Wiodła ona wśród nieprzebytych chaszczy i wężowiska splątanych gałęzi. W miarę zagłębiania się w las ścieżka zwężała się, a połączone nad głowami jeźdźców gałęzie tworzyły coś w rodzaju tunelu, coraz bardziej ciemnego. Niebyło słychać żadnych odgłosów oprócz kopyt końskich i od czasu do czasu krzyku ptaka w niespokojnym locie...
Nagle z rosnących na skale drzew zaczęli na ich głowy spadać ludzie.
Jedni chwytali konie za uzdy, inni - uczepiwszy się po dwóch każdego rycerza - wysadzali ich z siodeł i ciskali o ziemię. W mgnieniu oka Katarzyna i jej towarzysze zostali związani i rzuceni bezceremonialnie w błoto. Banda składała się z tęgich osiłków odzianych w łachmany z twarzami zasłoniętymi szmatami, zza których było widać tylko oczy. Jedynie ich broń była dobrej jakości i błyszczała w mroku. Jeden z nich, noszący zbroję na opończy oraz długi miecz i ostrogi rycerskie, oddzieliwszy się od reszty, podszedł do więźniów, aby się im przyjrzeć.
- Marna zdobycz - stwierdził z niezadowoleniem jeden ze zbirów. Chude sakiewki! Powieśmy ich od razu!
- Ale konie i oręż są dobrej jakości - przerwał ostro ten, który wyglądał na herszta. - Ja tutaj decyduję!
Pochylił się nieco, aby lepiej zobaczyć swoich więźniów, i nagle wybuchnął gromkim śmiechem, zdejmując z twarzy brudną szmatę. Był młody, dwudziestodwuletni może, lecz na jego suchej twarzy o rozlazłych ustach i drapieżnych oczach były wyryte wszelkie oznaki występku.
- Mości panowie, w tej wyśmienitej kawalkadzie jest tylko trzech mężczyzn. Reszta składa się z mnicha i, przepraszam za wyrażenie, z dwóch kobiet!
- Kobitki? - z niedowierzaniem spytał jeden ze zbójów, pochylając się również, aby sprawdzić to samemu. - Jedna owszem, ale ta druga, dałbym się na pal wbić i jeszcze pozwolić w gębę prać, że to chłopak!
W tym momencie herszt bandy wyciągnął swój sztylet i jednym cięciem rozpłatał opończę Katarzyny, odkrywając kawałek jej piersi.
- Mając takiego chłopaczka pod ręką, można się obyć bez kobiet, ha!
ha! ha! Ale ten „chłopaczek" trochę dla mnie za chudy. Tamten za to będzie w sam raz! Jest taki przy kości, jak lubię!
- Posłuchaj, wieprzu! - krzyknęła Katarzyna, nie mogąc opanować gniewu i oburzenia. - Zapłacisz drogo za tę zniewagę, za to, że ośmieliłeś się podnieść rękę na hrabinę de Brazey. Książę Burgundii każe ci drogo zapłacić za ten napad... i ten gest. Będziesz gorzko tego żałować!
- A ja dbam o księcia Burgundii jak o zeszłoroczny śnieg, pięknotko!
Powiem więcej: przy tym królu zdrajców ja, Ziółko, jestem aniołem! A teraz zobaczymy, czy nie kłamiesz!
Zerwał żelazną siatkę, która chroniła głowę, szyję i ramiona młodej kobiety, uwalniając masę jej lśniących włosów.
- Ha! Hrabina de Brazey, piękna kochanka Filipa Burgundzkiego, o której się mówi, że ma najpiękniejsze włosy pod słońcem! Jeśli to nie te włosy, to niech mnie kat uściska!
- Bądź pewny, że to cię nie minie! - rzekła Katarzyna ze złością.
- Jeszcze nie teraz, hrabino! No, no! Łup jest lepszy, niż przypuszczałem! Klnę się na dusze wszystkich grzeszników, że książę Filip okaże swą hojność, aby cię odzyskać. A na razie, zanim nie otrzymam okupu, ofiaruję ci gościnę w moim zamku w Coulanges. Żarcie w nim jest podłe, ale za to wina nie brakuje, ha, ha, ha! Co zaś do tamtych... Kim jest, u diabła, ta ślicznotka, która wierci mnie tymi czarnymi oczami, jakbym był Lucyferem we własnej osobie?
- To moja służąca.
- Pojedzie z nami - zdecydował Ziółko z uśmiechem, który zaniepokoił Katarzynę bardziej niż poprzedni agresywny ton. Odwrócił się gwałtownie do swego przybocznego i rozkazał: - Tranchemer, zarzuć mi tych ludzi na konie, łącznie z duchowną osobą. Bierzemy ich! Potrzebuję kapelana, mnich będzie w sam raz. Co do tamtych...
Jego słowom towarzyszył tak wymowny gest, że Katarzyna krzyknęła: - Chyba nie zabijesz tych ludzi. Służą mi. To dzielni żołnierze i wierne sługi. Zabraniam ci ich tknąć! Za nich też dostaniecie okup!
- To by mnie zdziwiło! - parsknął Ziółko. - A poza tym nie potrzeba mi dodatkowych gąb przy stole! No! Do roboty, mości panowie! Skończcie z nimi!
- Potworze! - krzyknęła Katarzyna. - Jeżeli popełnisz tę zbrodnię, przysięgam, że...
Ziółko zmarszczył brew i prychnął zniecierpliwiony.
- Przymknij ją, Tranchemer! Uszy mi puchną od tych krzyków!
Pomimo rozpaczliwej obrony, na jaką było stać związaną Katarzynę, Tranchemer zakneblował ją starannie, używając do tego swojej cuchnącej szmaty, która służyła mu jako maska. Następnie, wraz z drugim, bez ceregieli poderżnęli gardła trzem związanym rycerzom. Trysnęła krew mieszając się z kałużami na ścieżce. Błoto przybrało kolor czerwony. Trzy ofiary nawet nie krzyknęły.
Zbójnicy szybko rozwiązali ciała, pozabierali im oręż, po czym rozebrali ich do naga.
- Co z nimi zrobimy? - spytał Tranchemer.
- Kilka sążni stąd jest pole. Zanieście ich tam, niech kruki dokończą dzieła! - odparł Ziółko.
Podczas gdy kilku zbirów, pod rozkazami Tranchemera, spełniało makabryczne polecenie, Ziółko wskoczył na konia jednego z zabitych i ruszył w kierunku Coulanges.
- Zmarnowaliśmy cały dzień - rozzłościł się, obrzucając Sarę obleśnym spojrzeniem - ale, do diaska, powetujemy to sobie!
Związani więźniowie szli z tyłu z duszą na ramieniu. W Katarzynie narastał bunt i gniew.
Rozdział dwunasty Droga przez mękę
Zamek, który służył Ziółce za kryjówkę, chociaż źle utrzymany, był potężną twierdzą. Jego baszta groziła rozsypaniem się, lecz fortyfikacje trzymały się dobrze, a to dla herszta bandy było sprawą zasadniczą.