Wewnątrz panował nieopisany brud. Zwierzęta trzymano na dziedzińcu w nędznych komórkach, w których gnój sięgał wysokości człowieka, a mieszkania niewiele się od nich różniły. Katarzynie przypadł wąski pokoik w kształcie półksiężyca w narożnej wieży, górującej nad doliną Yonne. W pokoiku znajdowało się wąskie okienko przedzielone na dwie części cienką kolumienką. Ściany były gołe zupełnie, poza pajęczynami, które fruwały przy najlżejszym przeciągu. Nagą podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu, zalegająca na strzępach zbutwiałej słomy. Cuchnęło pleśnią, wilgocią i zjełczałym brudem. Drzwi były zamknięte od zewnątrz na potężne zamki, o które dbało się tu widocznie najlepiej, gdyż wcale nie skrzypiały.
- Pani, to nasz najlepszy pokój - oznajmił z dumą Tranchemer, wprowadzając ją do środka. - Jest tu nawet kominek!
Rzeczywiście, w narożu stał kominek ze stożkowym okapem, lecz w środku nie palił się ogień.
- Będzie i ogień, jak tylko przyniosę trochę drewna - rzekł zbój. - Na razie wystarczy jeno do kuchni, ale posłałem ludzi do lasu i wieczorem przyniosę ci je.
Wyszedł, zostawiając Katarzynę z jej ponurymi myślami. Złość zamieniła się w czarne przygnębienie i niezadowolenie z samej siebie. Co za głupota wpaść tak nieostrożnie w paszczę lwa! Jak długo będzie musiała tu zostać? Ziółko wspominał o okupie. Z pewnością wyśle posłańca do Filipa Burgundzkiego, który zapewne pospieszy się z uwolnieniem jej. Lecz ci, którzy przyjadą ją oswobodzić, czyż nie będą mieli rozkazu zawieźć jej natychmiast do Brugii? Filip nie wyrwie jej z łap Ziółki po to, by pozwolić jej umknąć do Orleanu, do innego mężczyzny! Trzeba było znaleźć za wszelką cenę inny sposób ucieczki, i to przed nadejściem okupu...
Opierając się na kolumience okna, z przerażeniem stwierdziła, jak strasznie wysokie są mury pod nią. Co najmniej sześćdziesiąt stóp dzieliło ją od skały, na której stał zamek Musiałaby być ptakiem...
Katarzynie błysnęła pewna myśl; podbiegła do wyrka, zdjęła z niego starą, pikowaną kapę: pod którą leżał tylko dziurawy siennik z wyłażącą słomą. Żadnej pościeli, żadnej szansy na zrobienie sznura, choćby najskromniejszego. Zdruzgotana rzuciła się na materac, który pod jej ciężarem zaszeleścił jak mięty papier. Nie chciała płakać, gdyż łzy odbierały siły i przynosiły zwątpienie, a ona potrzebowała zachować jasność umysłu.
Gdyby chociaż zostawili jej Sarę! Lecz Ziółko zabrał Sarę ze sobą, do swego apartamentu, nie ukrywając nawet swych zamiarów. Brat Stefan też gdzieś zniknął.
Czując zmęczenie i zdenerwowanie, Katarzyna mimo woli zamknęła oczy. Była tak wyczerpana, że nie mogła się oprzeć temu nędznemu posłaniu. Kiedy na jej powieki powoli opadał sen, otworzyły się drzwi, wyrywając ją z odrętwienia. Do pokoju wszedł Tranchemer, niosąc żelazny świecznik, który oświetlał jego dziobatą twarz i olbrzymi,czerwony, pijacki nochal. W drugiej ręce trzymał jakieś łachy, które rzucił na łóżko.
- Naści, to dla pani. Ziółko kazał pani powiedzieć, że tutaj nie potrzebujesz paradować w męskim stroju. Przysłał, co miał najlepszego.
Pospiesz się z przebieraniem! On nie lubi, żeby się kto ociągał!
- Trudno - westchnęła Katarzyna. - Więc odejdź, żebym mogła się przebrać!
- O, co to, to nie! - odparł z drwiącym uśmiechem. - Muszę mieć pewność, że się zaraz przebierzesz, potem mam zabrać twoje fatałaszki... a w razie potrzeby pomóc ci!
Katarzyna poczuła, jak burzy się w niej krew. Ten prostak chyba nie musi tu stać, kiedy ona się będzie przebierać!
- Nie przebiorę się, dopóki tu będziesz! - krzyknęła. Tranchemer postawił świecznik na podłodze i podszedł do niej.
- Jak chcesz! - rzekł spokojnie. - Widzę, że muszę ci pomóc, a może wezwać jeszcze którego do pomocy?
- Nie! Nie! Już się przebieram!
Na samą myśl, że zbójnik mógłby dotknąć jej ciała, robiło się jej niedobrze. Powoli zaczęła rozkładać przyniesione przez niego ubiory. Była wśród nich brązowa aksamitna sukienka, cała podziurawiona przez mole, ale nie brudna, i lniana koszula, dosyć delikatna i czysta. Całości dopełniało coś w rodzaju kamizelki z owczej wełny.
- Odwróć się! - rzuciła rozkazująco, ale bez wielkiej nadziei.
Rzeczywiście, Tranchemer stał w miejscu bez ruchu, przypatrując się jej z wyraźnym zainteresowaniem. Katarzyna z wściekłością zerwała z siebie ubranie, narzuciła białą koszulę tak szybko, jak tylko mogła, ale ta chwila wystarczyła, by Tranchemer jęknął: - Do kaduka! Co za szkoda, że nie wolno cię tknąć. Ziółko chyba postradał zmysły, wybierając twoją służkę zamiast ciebie!
- Gdzie ona jest? - spytała Katarzyna, nerwowo sznurując stanik.
Jej ręce były nieposłuszne, niezręczne. Najchętniej spoliczkowałaby tego draba, który patrzył na nią jak sroka w gnat.
Tranchemer zarechotał.
- A gdzie ma być? W łóżku Ziółki, do diaska. On nie lubi tracić czasu i kiedy zbiera go chętka na którą, to taka, zanim się obejrzy, już jest jego!
Pewnie trochę mu zejdzie, zwłaszcza jeśli jest w dobrym nastroju.
- A co jego nastrój ma tu do rzeczy? - spytała Katarzyna.
- Pani! Jeśli jest w dobrym nastroju, to jak będzie miał jej dosyć, to nam ją da! Teraz ciężkie czasy i niewiele białogłów można spotkać na drogach. W tych stronach zaś wszystkie są chude jak szczapy... Taka jak ta twoja to istna gratka!
Rubaszny ton Tranchemera przepełnił szalę. Katarzyna przestała panować nad sobą.
- Przyprowadź mi tu szybko tego twojego Ziółkę, i to na jednej nodze!
Słyszysz?!
Oczy zbójnika zaokrągliły się ze zdziwienia.
- Co takiego? Przeszkadzać mu w takiej chwili? Nigdy w życiu! Muszę dbać o własną skórę!
Jednym skokiem Katarzyna znalazła się przy oknie, wskazując na nie drżącym palcem.
- Do diabła z twoją skórą! Nie będzie warta złamanego szeląga, jeśli za chwilę oznajmisz temu bandycie, że nie żyję! Przysięgam, że jeśli nie przyprowadzisz go tu zaraz, to wyskoczę!
- Postradałaś zmysły, czy jak? Co ci to szkodzi, że trochę się zabawimy z twoją służącą?
- Niech cię o to głowa nie boli i rób, co do ciebie należy! W przeciwnym razie...
Wślizgnęła się na parapet okna. Tranchemer zawahał się. Miał chęć przyłożyć jej parę razy, żeby ją uspokoić. Ale,do diabła, skąd mógł wiedzieć, co jej przyjdzie do głowy, jak się ocknie? A zresztą, to wszystko było zbyt skomplikowane dla prostego umysłu Tranchemera. Nie mógł przecież pozwolić, żeby się zmarnowała taka korzystna zdobycz, na której Ziółko miał się w końcu wzbogacić. Jeżeli tej diablicy coś by się przytrafiło, Ziółko darłby z niego pasy, jak to miał w zwyczaju, kiedy ktoś mu wlazł w drogę.
Już lepiej było mu przerwać jego figle.
- Zaczekaj! - rzekł niechętnie. - Idę! Ale nie ręczę za nic.
Tranchemer zabrał się do wyjścia, co widząc, Katarzyna spuściła nogi na podłogę. W końcu wyszedł, zamykając starannie drzwi.
Katarzyna otarła pot z czoła. Myśl, że jej stara przyjaciółka wydana została na pastwę tych nędzników, przyprawiała ją o szaleństwo. Rzuciłaby się z wieży bez najmniejszego wahania, lecz teraz musiała odzyskać zimną krew, aby zmierzyć się z Ziółkiem.
Ziółko nadciągnął za kilka chwil z miną psa, któremu odebrano soczystą kość, ubrany w same pludry i w koszuli rozchełstanej na piersi, rozdartej w wielu miejscach.
- Czego chcesz? - zaszczekał już na progu. - Czy nie możesz tu siedzieć spokojnie? A może wolisz, żeby cię zakuć w kajdany?