Ponieważ służące weszły, aby posprzątać komnatę, pozostała, żeby im pomóc. W domu nastała radosna wrzawa. Przez szeroko otwarte okna, w wiosennym słońcu, Katarzyna widziała nadchodzących notabli miejskich wraz z wystrojonymi małżonkami, na których oczekiwał przy bramie Regnard gościnny Jakub Boucher. Nie miała najmniejszej ochoty przyłączyć się do tego tłumu, chociaż wiedziała, że Arnold będzie tam z pewnością. W tej chwili wolałaby raczej zmieszać się z prostymi ludźmi, którzy tańczyli już na placach, gdzie ustawiono beczki z winem. Po raz pierwszy od siedmiu miesięcy zostały otwarte wszystkie bramy dla mieszkańców okolicznych wiosek. Uprzedziwszy służącą, że wychodzi na przechadzkę, Katarzyna zawiązała na głowie zielony welon i opuściwszy dom, wyszła na uliczkę prowadzącą w kierunku katedry. Coś ciągnęło ją w stronę bramy Burgundzkiej, przez którą przybyła do miasta tamtego wieczoru, wyczerpana, lecz pełna nadziei. Chciała ją znowu zobaczyć, a trudno było się poruszać. Na ulice wyległy tłumy ludzi. Rozmawiano, całowano się, wyrywano sobie żołnierzy, Francuzów, Szkotów, Gaskończyków i Hiszpanów wchodzących w skład armii pomocniczej*.
* Wielu najemników było Gaskończykami i Hiszpanami. Co się tyczy Szkotów, walczyli po stronie Francuzów przez cały czas wojny stuletniej.
Wszystkie domy były ustrojone flagami, wszystkie okna szeroko otwarte. Panowała olbrzymia radość ze zwycięstwa i smutna Katarzyna z trudem mogła się do tego dostosować.
Przybywając do bramy Burgundzkiej, zobaczyła nieprzerwany strumień mężczyzn, kobiet i dzieci przepływający w obu kierunkach pod olbrzymim kamiennym lukiem. Był to barwny i pełen radości tłum. Z uśmiechem na ustach Katarzyna patrzyła na tych poczciwych i szczęśliwych ludzi. Nagle jej wzrok przykuła jakaś dziwna para, która weszła na most zwodzony; wysoka, śniada kobieta, ubrana w suknię nieprawdopodobnie połataną i najwidoczniej zrobioną z różnych kawałków, z narzuconą na plecy wystrzępioną chustą, wspierająca się na grubym, sękatym kiju oraz niski mnich w dziwnym habicie, z wyrazem radości graniczącym z ekstazą na okrągłej i różowej twarzy.
Byli to Sara i brat Stefan.
Pchana naglą radością, Katarzyna rzuciła się pędem w ich kierunku.
Śmiejąc się przez łzy, wpadła w ramiona Sary.
Rozdział piętnasty Kobierzec królowej Jolanty
W piątek 13 maja, dokładnie w chwili, kiedy Joanna d'Arc spotkała swego króla na drodze do Tours i złożyła mu w hołdzie zwycięstwo, Katarzyna, Sara i brat Stefan przybyli do Loches, gdzie mieszkała królowa Jolanta, teściowa Karola VII i jego najlepszy doradca. Wyjechali z Orleanu w przeddzień, pożegnawszy się z rodziną Boucherów i wszystkimi domownikami. Nie obyło się bez łez i obietnic ponownego spotkania.
Wystarczyło niewiele czasu, aby Sara i mały franciszkanin zdobyli przyjaźń pani Matyldy, oczarowanej tymi dwiema tak różnymi postaciami, które łączyło wspólne uczucie do Katarzyny. Co się zaś tyczy samej Katarzyny, uznała spotkanie z Sarą za znak niebios. Ponieważ stara przyjaciółka była znowu przy niej, nic złego nie mogło jej już spotkać.
Cyganka i mnich przybyli do Orleanu w opłakanej kondycji. Ich podróż z Coulanges-la-Vineuse była prawie tak samo uciążliwa jak podróż Katarzyny, chociaż mieli przynajmniej lepszą pogodę. A ze sposobu, w jaki opuścili bez pożegnania Ziółkę, obydwoje zdawali się zachowywać ucieszne wspomnienia.
- Mieliśmy podwójne szczęście - opowiadała Sara zebranym domownikom. - Co noc, po wspaniałym zwycięstwie Ziółki nad kozami pana de Coursona, krążyliśmy nieustraszenie między dwiema fortecami, łakomiąc się a to na konia Ziółki, a to na kury pana de Coursona. Co noc okradaliśmy ich z całą premedytacją. Zakończyło się to prawdziwą bitwą, w trakcie której de Courson poniósł klęskę. Na domiar szczęścia, następnego dnia udało się Ziółce położyć łapę na grupie handlarzy z Auxerre, którzy wracali z Genewy z towarami. Ziółko był tak zadowolony, że urządził wielką zabawę dla swoich ludzi, po której o zachodzie słońca cała banda była kompletnie pijana, a najbardziej Ziółko. Nikt nie pomyślał o spuszczeniu krat w bramie ani o podniesieniu mostu. A tym bardziej o wystawieniu straży! Okazja nadarzała się sama, brat Stefan i ja, i wyszliśmy spokojnie bramą, nie napotykając na drodze żywej duszy. Zabraliśmy nawet dwa konie ze stajni, co pozwoliło nam wygodnie dojechać do Orleanu. Ale na pierwszym postoju w ruinach opactwa mieliśmy pecha. Po obudzeniu okazało się, że konie znikły. Skończyliśmy drogę na piechotę.
- Dla mnie nie miało to żadnego znaczenia - wtrącił łagodnie brat Stefan. - Dużo się nachodziłem w życiu! Ale Sara odzwyczaiła się od tego.
Pani Matylda starała się wzmocnić siły obu podróżnych, prosząc, aby korzystali ze wszystkiego i czuli się jak u siebie w domu. Obecność Joanny wywarta duże wrażenie zarówno na franciszkaninie, jak i na Sarze. Kiedy Cyganka zobaczyła po raz pierwszy Dziewicę, prawie wpadła w trans.
Upadła na kolana z utkwionymi w nią oczyma, niezdolna do uczynienia żadnego gestu, do wypowiedzenia żadnego słowa, drżąc na całym ciele.
Dopiero po dłuższej chwili udało się Katarzynie ją podnieść. Drżała nadal, a jej twarz przybrała barwę popiołu.
- Mój Boże, co się z tobą dzieje? - zaniepokoiła się Katarzyna. Przestraszyłaś mnie!Wówczas Sara oprzytomniała. Popatrzyła na Katarzynę błędnym wzrokiem, jak ktoś, kogo obudzono zbyt gwałtownie.
- Przestraszyłam cię? - powiedziała z trudem. - To o nią trzeba się bać, Katarzyno! W jednej chwili zobaczyłam wokół niej tyle chwały, lecz jednocześnie i tyle cierpienia, że straciłam zmysły.
- Co zobaczyłaś? Mów! Sara opuściła smutno głowę.
- Połyskującą koronę, a potem płomienie... wysokie i czerwone płomienie! Ale mogę się mylić! Jestem taka zmęczona...
Katarzyna chciała roześmiać się z tego szczególnego widzenia, mówiąc, że to się Sarze przyśniło i że zmęczenie wywołało halucynacje. Ale w głębi serca poczuła niepokój. Do tego nawet stopnia, że spotkawszy pana Xaintrailles'a na dziedzińcu domu, rzuciła błagalnie, wskazując na wsiadającą na konia Joannę: - Musisz nad nią czuwać, bez ustanku!
Rudzielec uśmiechnął się, jak zwykle pewny siebie i pogodny.
- Bądź spokojna, piękna Katarzyno! Nikt, a już najmniej Anglicy, nie zabierze jej nam!
Jednakże, pomimo tego zapewnienia kapitana, nie mogła uwolnić się od strasznego przeczucia. Po opuszczeniu Orleanu ścigało ją ciągle i nie opuściło w czasie całej podróży przez Solonię. Ustąpiło dopiero, kiedy zobaczyła wieże wspaniałego, oszańcowanego obozu, jakim było miasto Loches. Joanna miała wkrótce tu przybyć, a wraz z nią Arnold, zajmujący stałe miejsce w jej myślach, rozpalający jej ciało i duszę.
Przejeżdżając przez bramę Królewską, zobaczyła, jak brat Stefan popycha swego niesfornego muła i zatrzymuje przed strażnikami. Mnich pochylił się nad siodłem i szepnął parę słów sierżantowi, który właśnie nadszedł, a następnie wyprostował się i dał znak swoim towarzyszkom, aby podjechały. Uśmiechnął się radośnie.
- Królowa nas oczekuje! - oznajmił zwyczajnie, wjeżdżając na stromą uliczkę. - Chodźcie!
- Jak może nas oczekiwać? - zapytała Katarzyna zdumiona. - Czy ją uprzedziłeś?
- Wysłałem z Orleanu posłańca, jak to czynię często! -odpowiedział spokojnie braciszek. - Jej Wysokość wie już o was wszystko i was przyjmie.
Podążajcie za mną.
Kiedy Katarzyna ukłoniła się nisko przed Jolantą Andegaweńską, poczuła się tak onieśmielona, jak nigdy. Ta, którą nazywano królową Czterech Królestw, skończyła właśnie pięćdziesiąt lat, lecz trudno się było tego domyślić. Wysoka, szczupła, wyprostowana niczym klinga miecza, nosiła dumnie małą, energiczną głowę o zamyślonym profilu, obciągniętą bladą skórą koloru kości słoniowej chroniącą skutecznie przed upływającym czasem. Jolanta miała królewską postawę i królewskie spojrzenie ciemnych oczu.