Zanim Katarzyna zdążyła odpowiedzieć, Jan de Craon rozpłynął się w mrokach nocy. Obie kobiety zadrżały, słysząc jego lekkie kroki oddalające się w stronę lasu. Obok nich konie grzebały niecierpliwie ziemię. Katarzyna zacisnęła rękę na pierścieniu, który włożyła na wska zujący palec prawej ręki, jakby chciała zaczerpnąć odwagi, by przebyć strzeżony most. Uniosła głowę ku niebu, po którym płynęły obłoki.
Posępny krzyk lelka obudził uśpione echa. Przytroczyła swój węzełek do siodła Morgany i poklepała po szyi klacz, która zarżała pod jej pieszczotą.
- Cichutko, kochana! Zaraz jedziemy... Bądź spokojna!
Dla Sary starszy pan wybrał spokojnego, mocnego konia, który łatwo mógł unieść dość pokaźny ciężar ciała Cyganki. Był to dzielny koń, a pozbawiony złośliwości, zwany Parobkiem. Chora noga de Craona tłumaczyła dostatecznie chłopcu stajennemu, dlaczego pan wybrał tego konia - solidnego, ale pozbawionego godności właściwej ognistym rumakom.
Katarzyna zaczynała już odczuwać zmęczenie, więc nie bez trudu udało się jej wepchnąć Sarę na konia, następnie sama wspięła się na Morganę, która była tej nocy w zdecydowanie dobrym nastroju.
- W porządku? - spytała cicho Sarę.
- W porządku - odparła Cyganka - ale spieszno mi już, żeby znaleźć się na drugim brzegu...
Powoli wyjechały z cienia panującego wokół kościoła i skierowały się w dół, ku rzece. Noc dobiegała końca i chociaż dzień jeszcze nie wstał, wkrótce miał zadzwonić dzwon kościelny, wzywający wiernych na jutrznię, która rozpoczyna Dzień Zaduszny. Oto były już przy wieży strażniczej. Katarzyna zuchwale poprowadziła Morganę tak, że dotknęła łańcucha rozpiętego na noc, i zawołała: - Hej, straż!
Dał się słyszeć gniewny pomruk, po czym drzwi się otwarły i stanął w nich zaspany żołnierz z lichtarzem w ręku. Spojrzał na Katarzynę mrugającymi oczami.
- Otwieraj! - rozkazała. - Muszę przejechać. Rozkaz jaśnie pana Jana de Craona!
Zimno dostatecznie rozbudziło mężczyznę, który przyjrzał się Katarzynie uważniej.
- Po kiego licha jaśnie pan posyła niewiasty na drugą stronę mostu?
Kim jesteś? A ta druga to kto? Ta, co jedzie z tyłu?
- To nie twoja sprawa, nicponiu! Powiedziałam otwieraj, to otwieraj!
Popatrz na to, jeśli mi nie wierzysz, i wiedz, że każda chwila opóźnienia w mojej podróży odbije się na twoich plecach.
Wyniośle podniosła prawą dłoń do nosa mężczyzny, aby mógł widzieć pieczęć z sardonyksu. Ów cofnął się zmieszany, nacisnął na głowę hełm i pospieszył unieść łańcuch.
- Proszę wybaczyć, wielmożna pani, ale muszę być ostrożny. Moje stanowisko jest ważne i...
- Wiem. Dobranoc!
Przejechała, a Sara za nią. Deski mostu zadudniły od uderzeń drobnych kopyt Morgany, ale odgałęzienie Loary nie było szerokie i wkrótce galopowały radośnie po twardej ziemi. Pierś Katarzyny uniosła się w westchnieniu ulgi.
- Szybciej! Musimy jechać szybciej - rzekła, spinając klacz.
Pas ziemi między ramionami rzeki został szybko pokonany i wkrótce kobiety dotarły do promu przewoźnika, który jako jedyny zapewniał łączność z portem Montjan w miejscu, gdzie Loara była najszersza.
Stojący na łące wysokiego nabrzeża domek z okrągłych bali służył za schronienie przewoźnikowi. Katarzyna skonstatowała z zadowoleniem, że duża, płaska barka była zakotwiczona z tej strony. W jednej chwili weszła do domku i obudziła przewoźnika.
- Szybko! - rzekła. - Musimy przejechać, ja i moja służąca oraz konie. Mam się zobaczyć z seneszalem Montjan, Marcinem Berlotem, i to jak najszybciej!
- Ależ, wielmożna pani. . o tej porze zamek jest zamknięty. Nie wejdzie pani do Montjan.
Gdy tylko skończył zdanie, dzwon kościoła w Champtoce zaczął dzwonić. Posępne dźwięki rozbiegły się w wilgotnym nocnym powietrzu.
Chwilę później dołączył dzwon z Montjan, odpowiadając zza rzeki nieco wyższym dźwiękiem. Żałobne dzwony szarpnęły i tak starganymi nerwami Katarzyny. Omal nie krzyknęła. Bicie dzwonów oznaczało, że jest prawie piąta godzina i że w zamku de Rais'go wkrótce rozpocznie się ruch i zauważona zostanie ich ucieczka. A dopóty, dopóki nie przepłynęły Loary, można było jeszcze je dogonić. Po tej stronie rzeki, na tym skrawku ziemi były wciąż w mocy swego prześladowcy. Groźny cień stosu przesunął się przed oczami Katarzyny.
- Jest godzina piąta - rzekła. - Mieszkańcy Champtoce zaraz udadzą się do kościoła, podobnie jak ci z Montjan. Możesz nas przewieźć, dobry człowieku. Dzisiaj bramy miast otwierają się wcześniej. Jest Święto Zmarłych. A poza tym...
Poszperała w swej sakwie, wyciągnęła sztukę złota, która zamigotała w świetle oliwnej lampki płonącej wewnątrz chaty.
- Masz - dokończyła, wsuwając monetę w spracowaną dłoń. - To dla ciebie. Ale, na Boga, szybko!
Przewoźnik wiedział dobrze o istnieniu złotych monet, ale nigdy jeszcze nie widział żadnej na oczy. Taka gratka musiała złamać jego opór.
Założył kaftan bez rękawów z baraniej skóry i zszedł ku promowi.
- Konie będą spokojne?
- Odpowiadam za nie... Ruszaj! - odparła Katarzyna, wpatrzona w wieżyczkę strażniczą zamku Champtoce.
Parę chwil później duża barka odpłynęła od brzegu, a Katarzyna, trzymając lejce obu koni, spoglądała na poszerzającą się wstęgę ciemnej wody między burtą a brzegiem. Rzeka była szeroka, ale dość spokojna, a przewoźnik żwawo wymachiwał długą żerdzią. Sara, u kresu sił, padła z podkurczonymi kolanami na pokład między końskimi nogami.
Ponieważ zbliżała się godzina świtania, noc zagęściła kłęby mgły i wydawało się, że jest jeszcze bardziej nieprzejrzysta. Przez chwilę młoda kobieta lękała się, że przewoźnik zboczy z drogi, ale miał za sobą długie lata praktyki i znał rzekę tak dobrze, jak własną barkę. Po chwili, która wydawała się uciekinierkom nieskończonością, z cienia wynurzyły się sylwetki okrętów, maszty pozbawione żagli, czarne marsżagle*, masywna wieża kościoła i ostre zakończenia dachów Montjan.
* Marsżagiel, marsel - prostokątny żagiel rozpięty na marsrei, drugiej lub trzeciej od dołu rei na maszcie.
Mały zamek o karbowanych wieżyczkach strzegł rzecznego portu.
Gdzieś w oddali zapiał kogut. Potem rozległ się plusk wody uderzającej o kamienne nabrzeże. Z mroku nocy wynurzyły się schodki obok zardzewiałego pierścienia.
- No i już jesteście na miejscu - rzekł przewoźnik.
Godzinę później Katarzyna i Walter odbywali naradę wokół zastawionego stołu w siedzibie seneszala Montjan. Wyczerpana więzieniem i niepokojem ostatnich godzin Sara usnęła na ławie przy ogniu.
Od czasu do czasu lekkie chrapanie przypominało o jej obecności. Nad stołem zastawionym zimnym mięsem, chlebem i serem Walter z błyskiem radości w jasnych oczach spoglądał na Katarzynę. Zmęczenie odcisnęło twarde piętno na twarzy młodej kobiety. Duże sińce okalały jej oczy, dwie zmarszczki zarysowały się w kącikach ust, a jej blada cera miała w blasku świec woskową barwę. Na zewnątrz wstawał dzień. Od wschodu niebo było brudnoszare. Przy jedynym oknie stał, opierając się nogą o zydel, Marcin Berlot i spoglądał na gości. Był to mężczyzna nieduży i okrągły, wyglądający na zamożnego wieśniaka. Niewiele można było wyczytać z jego łagodnej twarzy, w której na pierwsze miejsce wybijał się nos tak rozrośnięty, że wydawał się potrójnej wielkości. Natomiast jego brązowe oczy miały żywy blask.