- Katarzyno, gdybym nie mógł cię uratować, wybrałbym śmierć!
Katarzyna ujęła jego głowę w obie ręce i przytuliła do siebie.
- Jak mam ci dziękować, Piotrze?... I pomyśleć, że przed chwiląstraciłam wszelką nadzieję w Boga i ludzi. .
- Widziałem, że zadasz sobie śmierć raczej, niźli miałabyś oddać sięw ręce kata - powiedział Tristan zajęty zdejmowaniem ubiorów zżołnierzy. - Czuwałem nad tobą, bojąc się, byś nie próbowała zadać sobiezbyt wcześnie śmiertelnego ciosu. Musieliśmy poczekać na sposobnąchwilę, aby nikt nie przeszkodził nam w akcji.
Sara szlochała z radości, ciesząc się jak dziecko z odnalezieniaKatarzyny. Ale jak zwykle szybko przyszła do siebie i osuszając oczyrąbkiem sukni, zapytała:- Co tu jeszcze robimy?
- Ty, Katarzyna i Tristan założycie uniformy żołnierzy. Ja i JanArmenga, który jest koniuszym Ambrożego de Lore'a, przywdziejemynasze normalne stroje - powiedział de Breze. - Następnie wyjdziemy nadziedziniec. Przy wejściu czekają na nas okulbaczone konie. Ja stanę naczele. Mam glejt.
- Od kogo? Od La Tremoille'a? - spytała ze śmiechem Katarzyna.
- Nie. Od królowej Marii, która nam sprzyja. Wcale nie żyje w takimuśpieniu, jak się niektórym wydaje. Doprowadzimy was do granicterytorium Amboise, a potem Armenga i ja wrócimy do zamku. Alemusimy się śpieszyć! Muszę was prosić, moje panie, abyście się rozebrały.
Katarzyna zaczęła rozsznurowywać sukienkę, przynaglając Sarę,która zrzędziła, że znowu musi przebrać się za mężczyznę. Panowiewyciągnęli schowane w kufrze stroje i kobiety ukrywszy się w ciemnymkącie komnaty, szybko nałożyły męskie opończe, ale za nic w świecie niechciały założyć kolczug. Krótkie płaszcze z wyhaftowanym herbemkrólewskim powinny wystarczyć do stworzenia odpowiedniego wrażenia.
Żelazne hełmy, druciane siatki i za duże trzewiki były aż nadtoniewygodne...
Kiedy ukazały się w nowym przebraniu, Piotr de Breze nie mógłpowstrzymać się od śmiechu.
- Całe szczęście, że jest noc. . i że dwie mile stąd czekają na was innestroje, bo w tym przebraniu daleko byście nie zaszły.
Po chwili zbliżył się do Katarzyny i ujął jej dłonie w swe ręce.
- Za chwilę znowu będę musiał cię opuścić, Katarzyno! A tak bardzochciałbym czuwać nad tobą cały czas! Ale, niestety, powinienem zostać wzamku, gdyż moje zniknięcie mogłoby wzbudzić podejrzenia.
- Spotkamy się w Chinon, Piotrze!
- Nigdy się nie spotkacie, jeśli będziecie się tak grzebać! - wtrąciłTristan. - Ruszajmy w drogę! Ty, panie, idź przodem!
Piotr de Breze i koniuszy stanęli na czele grupy, która ruszyłaschodami prowadzącymi do sali straży. Pomimo ciężkiego strojuKatarzynie zdawało się, że rosną jej skrzydła. Jeszcze nigdy nie czuła siętaka lekka, taka szczęśliwa. Po tym, jak otarła się o śmierć, teraz cieszyłasię życiem. Czy jest uczucie bardziej upajające? Wspanialsze? Jej zbytduże buty ślizgały się po starych schodach, lecz nie zwracała na to uwagi.
Breze ze szpadą w dłoni otwierał pochód. W sali straży należałounieszkodliwić dwóch żołnierzy. Z żołnierzami uporano się z łatwością,związano ich, zakneblowano i ułożono na posadzce.
- Wychodzimy! - powiedział Piotr.
Wkrótce znaleźli się na dziedzińcu, gdzie nieliczne kosze żaroweledwie rozjaśniały mroki nocy. Katarzyna z wdzięcznością wzniosła oczydo nieba, które wyglądało jak ciemny aksamit rozjaśniony bladym ogonemDrogi Mlecznej. Wdychała pełną piersią chłodne, orzeźwiające powietrze.
Widziała przed sobą szerokie plecy Piotra de Brezego, który schowałszpadę do pochwy. Pomimo tego czuło się, że zachowuje najwyższąostrożność. Jan Armenga zamykał pochód. Minięto wieżę, przy którejdrzemało dwóch włóczników opartych ciężko na broni. Katarzyna rzuciłaniespokojne spojrzenie w stronę pięter. U Gilles'a de Rais'go panowałyciemności, ale za to La Tremoille'owi gorączka złota nie pozwalałazmrużyć oka, gdyż w jego apartamentach migotały płomienie świec.
Po burzliwym dniu nastąpiła spokojna noc. Dzięki obecnościkrólowej ustały hałaśliwe rozrywki, a przygotowania do wyjazdu zmęczyływszystkich. Potężny dziedziniec był opustoszały. W oddali widać byłostojących strażników.
- Czy oni nas nie zatrzymają? - Katarzyna spytała Tristana.
- To by mnie bardzo zdziwiło - odpowiedział. - To ludzie królowej,których postawiliśmy na straży tej nocy. Nie wiem, co takiegonaopowiadałaś La Tremoille'owi, ale widać, że musiało to zrobić na nimwrażenie, gdyż tej nocy wszystko idzie w zamku na opak.
- Czy nasza ucieczka nie odwiedzie go od wyjazdu?
- Z całą pewnością nie. Pomyśli, że jej sprawcami są Cyganie. PaniLa Tremoille nie widziała naszych twarzy, a to, że hrabina spędziła noc wlochu, na pewno uraduje jej czułego małżonka.
- Cisza! - rozkazał de Breze.
Zbliżano się do straży. Należało jeszcze minąć spuszczaną kratę imost zwodzony, ale Katarzyna była spokojna. Człowiek, który szedł przednią, wydawał się jej aniołem wyzwolenia. Pod jego opieką nic złego niemogło się przytrafić. .
Konie czekały przywiązane u studni. Katarzyna pomyślała zniepokojem, że w tym ciężkim ekwipunku nigdy nie wskoczy na siodło.
Ale de Breze pomyślał i o tym. Podczas gdy on sam podszedł do straży,aby zamienić z nimi słowo, Jan Armenga wziął od niej pikę, oparł ją omur, po czym chwyciwszy Katarzynę wpół, podniósł ją jak piórko i posadził na koniu. Następnie przy pomocy Tristana oddał podobną przysługęSarze. Katarzyna czuła, że za chwilę parsknie śmiechem, gdyż wyobraziłasobie zdumienie strażników na widok pana wsadzającego kurtuazyjnie nakonie dwóch zwykłych żołnierzy. Po chwili usłyszała głos Piotra.
- Wystarczy, jak otworzycie boczne drzwi. Jest nas tylko pięciu! Wsłużbie królowej!
- Wedle rozkazu, panie! - odpowiedział czyjś głos i już po chwilimała krata uniosła się, a lekki most powoli zaczął się opuszczać.
Było jasne, że Piotr de Breze chciał uniknąć hałasu, jaki wywołałbywielki most zwodzony. Teraz on z kolei wskoczył na konia i rzucająckrótkie „naprzód", ruszył pierwszy, znikając pod niskim sklepieniem. Zanim podążyło trzech przebranych żołnierzy. Przejeżdżając obokstrażników, Katarzyna i Sara pochyliły nisko głowy, opuszczając takgłęboko, jak tylko się dało swe hełmy i przybierając niedbałą postawęmężczyzn... Wszystko przebiegło pomyślnie i wreszcie przed nimi nie byłojuż żadnych przeszkód, tylko bezkresne, rozgwieżdżone niebo, błyszczącedachówki miasta i ciemna, lśniąca wstęga rzeki... Katarzyna upajała sięrześkim powietrzem, wdychając je pełną piersią. Ten lekki wiatr niosącyzapach róż i wiciokrzewów, po długich godzinach spędzonych wśródmdłych wyziewów piwnicznego lochu, był jak upojny eliksir życia...
Na nowo usłyszała głos de Brezego, który rozkazywał strażom, bynie spuszczali kraty, gdyż niebawem wróci.
Jeźdźcy pokonali galopem drogę dojazdową do zamku i wkrótcedojechali do bram uśpionego miasta, które podobnie jak bramy zamkuotwarty się przed nimi dzięki glejtowi de Brezego.
Teraz konie szły stępa. Droga wznosiła się w kierunku ciemnegolasu. Kiedy tylko zbiegowie zagłębili się wśród szeleszczących zarośli,Piotr de Breze podniósł rękę i zeskoczył z konia.
- Tutaj się rozstaniemy - powiedział. - Dalej pojedziecie sami, gdyżja i Armenga musimy być przy królowej, kiedy będzie opuszczała zamek.
Co do was...
- Wiem, panie - przerwał Tristan. - Mamy udać się do kasztelu wMesvres, dwie mile stąd, gdzie na nas czekają.
Pomimo ciemności panującej wśród leśnej gęstwiny Katarzynazobaczyła błyszczące w szerokim uśmiechu białe zęby Piotra de Brezego.