Serce w piersi Katarzyny biło mocno. Minęło właśnie dziesięć dni odbohaterskiej, udanej akcji przeciw wielkiemu szambelanowi. Na wpółżywy, uwięziony w Montresor, La Tremoille czekał, aż zostaną spełnionewszystkie warunki, które miały ocalić mu życie: olbrzymi okup, dymisjaze wszystkich stanowisk, a w przyszłości obowiązkowe zamieszkanie wzamku Sully, jedynym, jaki mu pozostawiono. Młoda kobieta chciałazapomnieć o okrutnym tyranie, który tak strasznie zaważył na jej losach ilosach Montsalvych. Dzisiaj wybiła godzina triumfu. Królowa Jolantaprzekazała jej informację, że wieczorem, 15 czerwca, król przyjmie ją zwielką pompą.
Czekała na tę chwilę w oberży imć Baranka z niecierpliwością, alenie w odosobnieniu. Teraz mogła wychodzić i przyjmować gości. Niegroziło jej już żadne niebezpieczeństwo.
Nazajutrz po upadku pana de La Tremoille'a Gilles de Raisukradkiem opuścił Chinon o świcie. Arogancja nadal malowała się natwarzy marszałka, pomimo że wracał do swych andegaweńskich dóbr niejako zwycięzca, lecz jako zwyciężony. Widząc go tak wyjeżdżającego,Katarzyna uśmiechnęła się do siebie ponuro:- Któregoś dnia - mruknęła przez zęby - ty również zapłacisz mi zawyrządzone zło. Nie zapomnę ci tego.
Kiedy zbliżyła się do schodów, heroldowie podnieśli do ust długiesrebrzyste trąbki. Ich dźwięk wypełnił powietrze i wywołał u Katarzynydrżenie. Odruchowo spojrzała za siebie na sylwetkę Tristana Eremity,który kroczył za nią z szacunkiem, w odległości trzech kroków. Pewnagorycz mąciła jednak radość tego wieczoru. Katarzyna miała nadzieję, żePiotr de Breze w tak ważnej chwili będzie obok niej. Ale od momentu,kiedy wyszli z baszty Coudray i odprowadził ją do oberży, gdzieś zniknął.
Nikt nie umiał powiedzieć, co się z nim stało. Jedynie Tristanowiwydawało się, że tego samego dnia widział Piotra opuszczającego Chinongalopem. Nikt go już potem nie spotkał.
Kiedy fanfary zamilkły, a Katarzyna wstępowała wolno po schodach,otworzyły się wysokie drzwi do Wielkiej Sali, ukazując cudownąiluminację. Paliła się tu co najmniej setka świec; ściany, wysokie na sześćmetrów, pokryte były kobiercami, naręcza kwiatów zdobiły posadzkę aż dowielkiego kominka w głębi sali.
Gdy drzwi się otworzyły, zgromadzony tam wytworny, barwny tłumzamilkł. W pobliżu kominka Katarzyna dostrzegła wysoki królewski tron,osłonięty błękitno-złotym baldachimem. Siedział na nim król, a KarolAndegaweński stał obok, tryskający młodością, w stroju ze złocistego sukna. W jednej z wnęk okiennych zobaczyła królową w otoczeniu dwórek,lecz wzrok jej spoczął na starszym mężczyźnie, który stał przy wejściu dosali i który ruszył w jej kierunku, wspierając się na białej lasce: był toksiążę de Vendome, wielki mistrz królewskiej ceremonii.
Ukłonił się przed nią i podał ramię, chcąc podprowadzić do tronu,gdy nagle między grupkami pochylonych panów i pań przecisnęła sięszybko kobieca postać w żałobie. Przepełniona wzruszeniem Katarzynarozpoznała królową Jolantę. Ta zwróciła się uprzejmie do kłaniającego sięLionela de Vendome'a:- Jeśli pozwolisz, mój kuzynie, ja zaprowadzę panią de Montsalvy dokróla - powiedziała.
- Protokół milknie, kiedy rozkazuje królowa - odpowiedział wielkimistrz z uśmiechem.
Jolanta wyciągnęła rękę do pochylonej w ukłonie Katarzyny:- Chodź, moja przyjaciółko.
Ramię w ramię, wśród głębokiej ciszy, obie kobiety przeszły przezdługą salę; jedna okazała i piękna z koroną na ciemnych warkoczach,druga olśniewająca urodą pomimo surowości żałobnego stroju. Obie byływ czerni, lecz strój Jolanty wykonany był z aksamitu i atlasu, podczas gdyKatarzyna miała na sobie suknię z delikatnej wełny, a jej jasną głowęprzysłaniał żałobny welon. W miarę jak zbliżały się do tronu, Katarzynabladła, a powaga chwili ściskała jej serce. Szczupła postać króla w stroju zciemnoniebieskiego aksamitu delikatnie haftowanego złotem stawała sięcoraz większa i Katarzyna pomyślała z bólem, że ta przyjacielska dłoń,która ją wiedzie, winna należeć do Arnolda. Przeszliby razem pośrodkutriumfalnego szpaleru, bez tego szarpiącego bólu i z pewnością nie wstrojach żałobnych. I właśnie jemu, swojej utraconej miłości, dedykowałatę chwilę.
Znowu stanął jej przed oczami obraz męża, powalonego niczymuderzony piorunem dąb na zgliszczach domostwa zrujnowanego ispalonego na rozkaz tego króla, który tu na nią czekał. Wydawało jej się,że słyszy jeszcze rozpaczliwy szloch tego najdzielniejszego ze wszystkichmężczyzn, i musiała zamknąć oczy, aby powstrzymać łzy.
Kiedy tak szły, panowie i szlachetne damy kłaniali się i przyklękali,a hołd składany królowej rozciągał się również na jej towarzyszkę.
Widziała, jak książęta krwi schylają głowy, a kiedy podeszły do stóp tronu,król wstał. Jego brązowe oczy popatrzyły na nią z uwagą. Katarzynapoczuła, że się rumieni. Mimo że natura nie była dla Karola VII zbytszczodra, z jego wątłej sylwetki i brzydkiej twarzy emanował majestat. Byłprzecież królem, tym królem, dla którego, nosząc nazwisko Montsalvy,ofiarowuje się krew, życie i majątek. Nie spuszczając wzroku z suwerena,Katarzyna zgięła wolno kolana, podczas gdy dał się słyszeć głos królowejJolanty:- Panie mój i synu - powiedziała. - Zechciej przyjąć w swej dobrociKatarzynę, księżnę de Montsalvy, panią Lasu Kasztanowego, któraprzybyła prosić cię o pomoc i naprawę szkód oraz strasznych cierpień,jakich doznała z rąk byłego wielkiego szambelana.
- Panie - dodała Katarzyna gorąco - proszę o sprawiedliwość nie dlasiebie, lecz dla mego małżonka, umarłego w rozpaczy, dla Arnolda deMontsalvy'ego, który zawsze wiernie ci służył. Jestem tylko jego żoną.
Król uśmiechnął się, zszedł do młodej kobiety, ujął ją za ręce ipomógł wstać.
- Pani - powiedział łagodnie - to raczej król powinien znajdować sięu twoich stóp, aby prosić o wybaczenie. Wiem o wszystkichnieszczęściach, jakie stały się udziałem najwierniejszego z moichkapitanów, wstydzę się tego i odczuwam wielki ból. To dla mnie terazbardzo ważne, aby życie pani i jej syna powróciło do normy, żeby zamekw Montsalvy odzyskał swą dawną świetność. Niech przyjdzie naszkanclerz!
Mieniący się tłum rozstąpił się ponownie, aby przepuścić Regnaultade Chartres, arcybiskupa Reims i wielkiego kanclerza Francji. Katarzyna zpewnym zdziwieniem patrzyła na wchodzącego prałata, który byłśmiertelnym wrogiem Joanny d'Arc, a teraz bez wątpienia przez ostrożnośćopuścił obóz pana de La Tremoille'a. Odczuwała do niego instynktownąniechęć, być może z powodu jego wyniosłego spojrzenia i wyrachowanegowyrazu twarzy. Ale nagle zrobiło się jej gorąco. Kilka kroków zakanclerzem szedł człowiek w zakurzonym ubraniu i ze zmęczoną twarzą:był to Piotr de Breze. Uśmiechnął się do niej z daleka, a Katarzyna, idąc zapierwszym impulsem, odwzajemniła uśmiech. Ale nie było czasu na stawianie pytań. Karol VII zwrócił się do Regnaulta de Chartres:- Panie kanclerzu, czy masz to, po co pojechał do Montsalvy pan deBreze?
Za całą odpowiedź arcybiskup wyciągnął dłoń w stronę Piotra;młodzieniec podał mu zwinięty pergamin, brudny i pognieciony. Regnaultde Chartres rozwinął przedziurawiony w czterech rogach pergamin.
Katarzynie odpłynęła z twarzy krew. Poznała ten potargany, brudny,podziurawiony, na wpół starty dokument. Ten sam, który przybitoczterema strzałami na jeszcze dymiących ruinach Montsalvy. Był to edykt,który ogłaszał Arnolda de Montsalvy'ego zdrajcą króla i królestwa,wiarołomcą skazanym na wygnanie. Widziała, jak lekko drży w palcachkanclerza, podobnie jak powiewał na wieczornym wietrze w Montsalvy.
Następnie podszedł człowiek ubrany na czerwono, w którymKatarzyna rozpoznała kata, a za nim dwóch służących niosących naczyniez rozżarzonymi węglami. Zawładnął nią strach, dusiła nieopanowanatrwoga. Ta ponura czerwona postać przywoływała zbyt jeszcze bliskie istraszne wspomnienia. Oprawca nie skierował się jednak do nikogo zzebranych.