Trzy następne dni wydawały się Katarzynie jakimś strasznym snem.
Ciało zmarłej zostało wystawione w prezbiterium kościoła; czuwali przynim mnisi, a Katarzyna, Sara i Donata zmieniały się na klęcznikuustawionym u stóp katafalku. Te godziny czuwania w cichym kościelewydawały się Katarzynie czymś nierealnym. Otaczający ciało zmarłejmnisi, w kapturach zakrywających twarze, z rękami ukrytymi w szerokichrękawach, wyglądali jak duchy w drżącym świetle grubych świec z żółtegowosku. Aby zapomnieć o strachu, Katarzyna starała się modlić, chociaż ztrudem jej to przychodziło. Nie wiedziała, jak zwracać się do Boga. Owiele łatwiej przychodziło jej rozmawiać ze zmarłą.
- Matko - mówiła cicho - tam, gdzie teraz jesteś, wszystko jest owiele łatwiejsze. Pomóż mi! Spraw, aby Arnold powrócił lub przynajmniejdowiedział się, że nigdy nie przestałam go kochać! Tak mi ciężko!
Woskowa twarz pozostawała jednak nieruchoma, a półuśmiech nazamkniętych wargach zachował swą tajemniczość.
W miarę jak upływał czas, Katarzynie było coraz ciężej na sercu.
Czwartego dnia wieczorem ciało Izabeli de Ventadour, pani naMontsalvy, zostało pochowane w obecności tłumu ludzi. Zza drewnianychkrat ogrodzenia dochodziły głosy mnichów z opactwa, śpiewającychmiserere. Katarzyna ukryta pod żałobnym welonem, który teraz nabrałnowego, podwójnego znaczenia, patrzyła, jak pod kamienną płytą znika ta,która trzydzieści pięć lat wcześniej dała życie ukochanemu synowi.
Kiedy opuszczała sanktuarium, jej spojrzenie napotkało spojrzenieopata, który wygłaszał ostatnie wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie.
W spojrzeniu tym wyczytała jednocześnie pytanie i prośbę, ale odwróciłagłowę, jakby chciała uniknąć odpowiedzi. Przecież śmierć Izabeli niezwróciła jej wolności. Małe rączki Michała trzymały ją mocno na miejscu.
Nie miała żadnego powodu, aby go opuszczać, gdyż Walter pojechał wślad za Arnoldem. Dopóki nie przyśle jakichś wieści, trzeba będziecierpliwie czekać...
* * *
Jesień zabarwiła góry wszystkimi kolorami złota i purpury. OkoliceMontsalvy lśniły czerwienią, podczas gdy chmury na niebie stawały sięszare, a stada jaskółek odlatywały na południe. Katarzyna śledziła jewzrokiem, aż zniknęły za horyzontem. Za każdym takim odlotem młodakobieta stawała się coraz smutniejsza i bardziej zniechęcona. Z całej duszyzazdrościła tym beztroskim, spragnionym słońca ptakom, które odlatywałytam, gdzie i ona chciałaby się udać.
Nigdy dni nie mijały tak wolno i monotonnie jak teraz. Każdegopopołudnia, jeśli było ładnie, Katarzyna, Sara i Michał udawali się aż dobramy Południowej, gdzie mnisi i wieśniacy zaczęli stawiać fundamentypod nowy zamek. Za radą opata zdecydowano się nie odbudowywaćfortecy na dawnym miejscu, koło wzgórza wulkanicznego, lecz przybramie do Montsalvy, tam gdzie zamek i wioska mogły sobie nieśćskuteczną pomoc. W pamięci wszystkich żywe były jeszcze zniszczeniadokonane przez rozbójnika Valettego.
Obie kobiety i dziecko spędzały trochę czasu na budowie, potem szłydo lasu, aby przyjrzeć się pracy drwali. Obecnie, kiedy zmniejszyło sięniebezpieczeństwo ze strony Anglików, należało zająć się wyrębem lasów,które w czasach pożogi rozrosły się i powróciły do stanu dzikości. Częstosłużyły jako schronienie. Teraz trzeba było odzyskać ziemię pod uprawęzboża i paszy. Oczy Katarzyny kierowały się jednak ciągle poza ciemnąlinię drzew, w odległe błękity. Potem, trzymając Michała za rączki,kobiety wracały powoli do domu.
Którejś nocy zaczął wiać wiatr i drzewa straciły liście, a dzieńpóźniej okolicę przysypał śnieg. Chmury wisiały tak nisko, że zdawały sięsięgać ziemi, a zimne, poranne mgły długo nie chciały ustąpić. Nadeszłazima i Montsalvy zapadło w sen. Roboty przy budowie zamku zostaływstrzymane, każdy zamykał się w cieple swego domu. Katarzyna i Sarazrobiły to samo. Życie, które regulował dźwięk klasztornego dzwonu, stałosię bardzo monotonne. Następujące po sobie dni były bardzo do siebiepodobne. Wypełniało je tkanie przy kominku. Patrząc na wciąż pokrytąśniegiem okolicę, Katarzyna zaczęła wątpić, czy kiedykolwiek nadejdziewiosna.
Każdego dnia jednak starała się wychodzić na powietrze. Wkładałaciepłe buty i otulała się grubą opończą z kapturem, a następnie udawała sięna przechadzkę... Zawsze kierowała kroki w stronę bramy Południowej, alenie po to, by oglądać pokryte śniegiem miejsce swego przyszłego domostwa. Przysiadała na kamieniu, nie zwracając uwagi na podmuchy wiatruczy śnieg, i obserwowała drogę biegnącą od rzeki Lot, wypatrującznajomej sylwetki. Dużo czasu upłynęło od wyjazdu Waltera. Minęły trzymiesiące i nadeszło Boże Narodzenie. Do tej pory nie pojawił się nikt zwiadomością. Było tak, jakby Walter rozpłynął się w mgle...
Kiedy zaczynało zmierzchać - zimowe dni są przecież takie krótkie Katarzyna wracała do domu wolnym krokiem, z duszą coraz bardziejprzepełnioną trwogą, a coraz mniej nadzieją.
Boże Narodzenie minęło, niczego nie zmieniając w jej życiu.
Katarzyna ciągle myślała o Arnoldzie. Z pewnością dotarł już doComposteli w Galicii. Ale czy niebo udzieliło mu łaski uzdrowienia? AWalter? Czy udało mu się dołączyć do uciekiniera? Czy byli razem, gdy onich myślała? Niestety, pytania te pozostawały nadal bez odpowiedzi.
- Gdy nadejdzie wiosna - obiecywała sobie Katarzyna - a nie dostanężadnej wiadomości, ja również udam się na poszukiwanie Arnolda.
- Nie powrócą wcześniej jak na wiosnę - stwierdziła któregoś dniaSara, kiedy Katarzyna przez nieuwagę wypowiedziała swe myśli na głos. Któż wyruszyłby przez góry, kiedy śnieg zasypał drogi? Zima tworzybariery, których największa wola, najsilniejsza miłość nie są w staniepokonać. Musisz czekać.
- Czekać i czekać. Nic, tylko czekać! Nie mogę już wytrzymać tegoniekończącego się oczekiwania! - wykrzyknęła Katarzyna. - Czy całe mojeżycie ma upłynąć na ciągłym czekaniu?
Na tego rodzaju pytania Sara nie odpowiadała. Wolała przemilczećlub zmienić temat rozmowy, gdyż wszelkie tłumaczenia i przemawianie dozdrowego rozsądku potęgowały tylko smutek Katarzyny. Cyganka niewierzyła w możliwość wyzdrowienia Arnolda. Nigdy nie słyszała, aby ktośwyleczył się z trądu. Było nawet dziwne, że święty Meen z Jaleyrac, patrondotkniętych tą straszną chorobą, zachował jeszcze „klientów". Sara byłazbyt wielką poganką, aby wierzyć w moc cieszącego się renomą świętegoJakuba z Composteli. Spodziewała się natomiast, że jeśli nie wyniknąnieprzewidziane okoliczności, wcześniej czy później nadejdą od Walterajakieś wiadomości. Nie przeszkadzało jej to wzdychać, kiedy widziała, jakdrobna, delikatna sylwetka Katarzyny w czarnym stroju oddala się mimośniegu, aby sprawdzić, czy ktoś nie przybywa drogą od doliny.
* * *
Któregoś styczniowego wieczoru, kiedy udała się do swego punktuobserwacyjnego po długiej nieobecności spowodowanej strasznymichłodami, wydało jej się, że dostrzega na białym szlaku jakiś ciemnypunkt. Punkt ten stawał się coraz większy. Natychmiast zerwała się narówne nogi z bijącym sercem...
Jakiś człowiek zbliżał się doliną. Widziała powiewające na wietrzepoły jego opończy. Szedł z trudem, gdyż wiatr wiał mu w twarz. Katarzynapostanowiła wyjść mu naprzeciw, lecz po paru krokach stanęła rozczarowana. Nie był to Walter ani Arnold. Człowiek, którego teraz widziałabardzo dobrze, był niski, szczupły, o ciemnej karnacji. Przez chwilęsądziła, że to Fortunat, ale i ta nadzieja szybko się rozwiała. Był to ktoścałkiem obcy.
Na głowie miał zielony kapelusz z lichym piórkiem. Ukryta pod nimśniada twarz wyrażała wesołość. Widząc kobiecą postać na skraju drogi,uśmiechnął się szeroko. Katarzyna dostrzegła, że na plecach pod opończąniesie jakiś podłużny przedmiot.