W tej chwili w słonecznej ciszy zabrzmiały trąbki, przywołując Katarzynę do rzeczywistości.
– Sądzę, że zawsze będziesz mieć rację, przyjacielu! A teraz muszę udać się do don Alonsa na wieczerzę. Nie chcę, żeby na mnie czekał.
– Zawiadom go o swoim wyjeździe.
– To już zrobione. Ponieważ jednak powiedziałam mu, że wyruszamy jutro, musimy poczekać do świtu. Jeszcze tylko jedna noc, Walterze! To już niedługo!
– Niedługo? Ja nie podzielam twojego zdania. Przez jedną noc tyle może się zdarzyć! Ale masz rację: zbyt wiele zawdzięczamy arcybiskupowi, żeby zachować się po grubiańsku. Tak więc, do świtu!
Katarzyna pośpiesznie zeszła ze schodów. Kiedy przechodziła przez niskie drzwi wieży, zdawało się jej, że jakiś cień schował się za filarem. I że bardzo przypominał sylwetkę Tomasza de Torquemady. Na wspomnienie pazia zadrżała bojaźliwie, lecz po chwili była już na zalanym słońcem dziedzińcu, na którym grupka żołnierzy i kilku służących próżnowała po służbie, szukając cienia przed palącymi promieniami słońca. A jej gorące słońce dawało poczucie pewności. Przepędzało złe duchy i perwersyjne cienie! Katarzyna lekkim krokiem podążyła do jadalni.
W środku nocy obudził ją upał i silny blask. Jak w złym śnie ujrzała, że otaczają ją płomienie ognia. Drzwi jej komnaty płonęły, a rozrzucone przed kominkiem polana wydzielały gryzący dym. Zerwała się z łoża, podbiegła do okna i pchnąwszy okiennice, zaczerpnęła świeżego powietrza. Jednak pod wpływem przeciągu płomienie skoczyły żywiej do góry, zajmując drewniane kufry i krzesła stojące przy kominku. Ogień obejmował już tapetę za łożem, grożąc zapaleniem zasłon.
– Na pomoc! – krzyknęła z przerażeniem. – Pali się! Na pomoc! Za zasłoną ognia dały się słyszeć jakieś odgłosy, wśród których wydawało jej się, że rozpoznaje śmiech!
– Na pomoc! – krzyknęła czując, że jest u kresu sił. – Na pomoc! Wychyliła się przez okno: musiało znajdować się jakieś pięćdziesiąt stóp nad ziemią, jednak w ciemnościach nocy odległość ta wydawała się przepaścią. Ogień rozprzestrzeniał się z zawrotną szybkością. Duszący dym miał jakąś dziwną gryzącą woń. Katarzyna stojąc w oknie, na próżno starała się łyknąć trochę powietrza, gdyż gęsty, czarny dym walił prosto na nią. Nie mogąc już krzyczeć czuła, że za chwilę się udusi i że nie będzie miała siły, by wyskoczyć przez okno. Nogi ugięły się pod nią. Zaczęła kaszleć, mając wrażenie, że jej płuca również ogarnęły płomienie. Zrozumiała, że to już koniec i starała się odnaleźć w pamięci jakieś strzępy modlitwy...
Kiedy otworzyła oczy, była cała mokra, zziębnięta na kość i szczękała zębami. Czuła, że czyjeś szorstkie ręce nacierają jej ciało. Potem zawinięto ją w coś równie szorstkiego, lecz ciepłego. Wreszcie, poprzez czerwoną mgłę przesłaniającą jej oczy poznała nachyloną nad sobą twarz Jossego. Widząc, że Katarzyna odzyskuje świadomość, Josse uśmiechnął się.
– Przybyłem w samą porę! – powiedział. – Myślałem, że nie uda mi się pokonać ściany ognia. Na szczęście zawalił się kawał muru, otwierając mi drogę, dzięki czemu mogłem wyciągnąć cię z płomieni!
Uniósłszy się na łokciu, Katarzyna spostrzegła, że leży na posadzce w galerii, a na drugim jej końcu, tam gdzie były jej drzwi, szaleje jeszcze ogień, lecz nie było widać żywej duszy...
– Nie ma nikogo? Czyżby pożar nie postawił na nogi całego zamku? – spytała niepomiernie zdziwiona.
– Dlatego, że pali się także u arcybiskupa. Cała służba gasi pożar, żeby uratować don Alonsa! Zresztą drzwi tej galerii zostały zabarykadowane od zewnątrz!
– W takim razie jakim sposobem ty się tu znalazłeś?
– A takim, że w nocy przyszedłem tutaj, aby zdrzemnąć się pod kamienną ławą. Po porannym zajściu miałem złe przeczucia. Chciałem pilnować twego pokoju, a pod ławą nikt nie mógł mnie zauważyć. Zasnąłem jednak jak kamień. Ze mną tak zawsze! Kiedy jestem zmęczony, śpię jak zabity. Podpalacz nie widział mnie, gdy rozrzucał polana, a ja też nic nie słyszałem.
– Podpalacz?
– Chyba nie sądzisz, że ogień wybuchnął sam! Również u don Alonsa! Zresztą chyba wiem, czyja to sprawka...
Jakby na potwierdzenie jego słów, drzwi przy końcu galerii otworzyły się, ukazując długą, białą postać z łuczywem w ręku. Katarzyna, ku swemu przerażeniu, rozpoznała Tomasza. W stroju mnicha, z rozbieganymi oczami, zbliżał się jak zjawa w kierunku pożaru, niewrażliwy na gęstniejący w galerii dym.
– Popatrz, Katarzyno – szepnął Josse. – On nawet nas nie zauważył. W istocie, chłopiec wyglądał jak lunatyk ze swoim łuczywem, jak upadły anioł zemsty i nienawiści. Jego usta drgały spazmatycznie. Katarzynie udało się wyłowić słowo „fuego”*... [*Fuego, hiszp. – ogień.] Tomasz przeszedł obok, nie widząc jej. Zakaszlała. Nie usłyszał, kierując się w stronę ognia wśród czarnych jęzorów dymu.
– Co on mówi? – spytała.
– Że ogień jest piękny, że ogień jest święty! Że ogień oczyszcza! Że wznosi się aż do Boga. Że ten zamek, siedlisko diabła, musi spłonąć, by uwolnione dusze jego mieszkańców wróciły do Boga... Całkiem oszalał. Skorzystajmy, że nie zamknął za sobą drzwi, i uciekajmy.
Katarzyna ruszyła za Jossem, lecz odwróciwszy się jeszcze na progu spostrzegła, jak kłęby dymu wchłonęły prawie zupełnie białą sylwetkę.
– Ależ... on się spali! – powiedziała.
– Nic lepszego nie może go w życiu spotkać! – rzucił gniewnie Josse i bez ceremonii pociągnął Katarzynę na zewnątrz.
Katarzyna ledwo szła, potykając się o plączące się wokół nóg rogi koca, w który była zawinięta. Nagle potknęła się i uderzyła głową o mebel. Krzyknęła z bólu i zgięła się wpół, tracąc oddech. Josse zaklął pod nosem, lecz widząc, że kobieta ma w oczach łzy, podniósł ją i pomógł przebyć ostatnie metry, dzielące ich od wyjścia na dwór. Zastali spanikowany tłum paziów, żołnierzy, mnichów i służących, którzy biegali tam i z powrotem, lamentując i zanosząc do nieba modły. Pomiędzy wielką studnią a wejściem do apartamentów biskupa niewolnicy utworzyli szereg i podawali wiadra wody, gdyż z okien na piętrze buchały wysokie płomienie.
Panikę wywołały pogłoski, że ogień został podłożony w czterech rogach zamku. Dziedziniec, otoczony czerwonymi, błyszczącymi murami, w których odbijały się płomienie, z rozszalałym tłumem pośrodku, wyglądał jak obraz piekła, tak że Katarzyna drżąc bardziej z przejęcia niż z zimna, gdyż noc była ciepła, a pożar podniósł jeszcze temperaturę, zawinęła się szczelniej w koc, skrywając swą nagość, i schowała się pod arkadami, kierując niespokojny wzrok w stronę wieży, cichej i ciemnej, która wyglądała, jakby stała na uboczu.
– Walter! Gdzie jest Walter? – wyszeptała. – Czyżby nic nie słyszał?
– Mury tej wieży są bardzo grube – zauważył Josse – a poza tym chyba ma mocny sen...
W tej chwili łańcuch niewolników upadł na ziemię jak domek z kart. Maurowie popadali jeden na drugiego przy szczęku wiader i rozlewaniu wody, a na progu ukazał się Walter. Z zabandażowaną głową i w długiej dżellabie* [*Dżellaba, arab. – długa do ziemi szata arabska, często z kapturem.], był podobny do niewiernych, których właśnie poprzewracał, a którzy przy tym olbrzymie wyglądali jak karły. Walter prowadził przed sobą chwiejącą się, białą sylwetkę, która stanąwszy przed Katarzyną, osunęła się na ziemię...