– Dlaczego więc ja dostąpiłam...
W uśmiechu, jakim przeor Bernard obdarował kasztelankę, po raz pierwszy zauważyła ogrom czułości i szacunku, jakie dla niej żywił.
– Może dlatego, że nie jesteś stąd, ale też dlatego, że potrafisz zrozumieć i masz dostatecznie wielką i zahartowaną duszę, by przyjąć spokojnie wiadomość o utraconym, bezcennym skarbie. To nie przeszkodzi ci iść dalej swoją drogą z podniesioną głową... Chciałem, by ta droga przeszła tędy...
Katarzyna nie mogła oderwać oczu od cudownego słońca, które fascynowało ją. Arnold musiał o nim wiedzieć, pomyślała. Dlaczego nic jej o tym nie powiedział?
– Ojcze, czy powiesz mi, kim „on” jest?
– Tak, powiem, ale za chwilę. Nie powinniśmy przebywać tu zbyt długo. Zaczęto by nas szukać. Chodźmy dalej, pokażę ci teraz coś, co jest dla ciebie najważniejsze.
Po tych słowach ruszył w stronę szeroko otwartych drzwi z kamienia, skąd nadal dobiegały tępe uderzenia. Katarzyna jednak zatrzymała go.
– A studnia? – spytała. – Nie widzę studni!
– Jest tu – odparł wskazując na wąski, zakratowany otwór pod schodami i nie mówiąc nic więcej zniknął w nim. Było to przejście podziemne wznoszące się nieznacznie do góry. Szmer wody był tu głośniejszy, jakby po drugiej stronie muru z lewej strony płynął strumień. W dali migotało światło dwóch pochodni. W tym skąpym świetle Katarzyna spostrzegła dwóch mnichów uzbrojonych w łopaty i kilofy, którzy zakasawszy rękawy walili w występ skalny zagradzający przejście. Obok stały taczki, na które składali gruz. Przeor wskazując na robotników powiedział: – Dawno temu to podziemie łączyło klasztor ze starym zamkiem Montsalvych w Puy de l’Arbre. Przejście wychodziło pod kaplicą, lecz gdy przed czterema laty armia królewska spaliła zamek, gruz zasypał część podziemia. Jak widzisz, moi bracia przebijają je na nowo.
Tędy właśnie opuścisz wkrótce miasto, gdyż jesteśmy prawie u celu: skończymy tej lub najdalej następnej nocy!
Katarzyna przyglądała się mnichom w milczeniu. Znała dobrze ich obu:
brat Antym był klasztornym skarbnikiem, głuchoniemy brat Józef zaś najdzielniejszym, a przy tym najłagodniejszym z braci.
– Brat Józef – wyszeptała. – Czy wybrałeś go właśnie ze względu na kalectwo... Chodzi o dochowanie tajemnicy?
– Właśnie. Co się zaś tyczy brata Antyma, to jest on moim zastępcą, i należy do tych ludzi, którzy nawet na mękach nie pisną ani słowa.
– Rozumiem – odparła. – Jednak jest rzecz, która mnie niepokoi. Przecież obóz najeźdźcy leży między murami miasta a ruinami Puy de l’Arbre. Skąd masz pewność, ojcze, że dochodząc do powierzchni nie zostaniecie zauważeni? Przecież oni usłyszą walenie kilofów!
– Nie ma obawy. Jesteśmy zbyt nisko, by nas usłyszeli. A do powierzchni nie będziemy dochodzić: to by za długo trwało i byłoby zbyt niebezpieczne. Na poziomie szóstego stopnia ciągnie się skalisty korytarz. Ongiś wydrążył go strumień zasilający studnię. Strumień płynie nadal, lecz wzdłuż niego można dojść do ukrytej groty, w której z głębi ziemi tryska źródło. Przez tę właśnie grotę wyjdziecie nie widziani przez wroga. Brat Antym was poprowadzi. Droga będzie ciężka: osiem mil krętymi ścieżkami, lecz sądzę, że się nie boisz. Teraz już znasz mój plan!
– Tak, teraz wszystko rozumiem – odparła przez łzy. – Moja wdzięczność nie zna granic. A ja ze swej strony postaram się nie zawieść was: sprowadzę pomoc!
– Tak, wiem o tym. A teraz, wracajmy! Powinnaś odpocząć i nabrać sił przed wyprawą.
Bez słowa wrócili tą samą drogą, a Katarzyna myślała o podziemnym świecie, który przed chwilą zobaczyła i gdzie znajdowała się droga do wolności... – Kiedy będę mogła wyruszyć, ojcze? Czy tej nocy?
– Lepiej poczekać do następnej. Brat Antym musi przebić przejście do końca i rozeznać drogę. Po tobie, jeśli niebezpieczeństwo będzie zbyt blisko, wyślę nim kobiety i dzieci. Oczywiście, po zamaskowaniu kaplicy.
– Mam, ojcze, czekać jeszcze całą noc i cały dzień, podczas gdy Gonnet jest coraz bliżej Paryża?
– Rozumiem, lecz nie możemy pozwolić sobie na ryzyko. Gdyby wróg cię odkrył, bylibyśmy wszyscy na zawsze straceni. Jeszcze trochę cierpliwości, moja córko! Żeby pomóc ci przeczekać, przyjdę dzisiaj wieczorem, kiedy już złożymy naszych zmarłych do ziemi, i opowiem ci tę nieznaną historię naszego miasta. Ty przynajmniej musisz ją poznać, aby nie zginęła na zawsze, gdyż... możliwe jest, że po powrocie nie ujrzysz więcej ani mnie, ani brata Antyma...
– Ojcze! – krzyknęła kasztelanka z trwogą. Lecz przeor uspokoił ją uśmiechem.
– No, dobrze już, dobrze. Przecież nie powiedziałem, że tak musi być, lecz tylko, że to możliwe. Wszystko w rękach Boga! A moja historia doda ci odwagi, gdyż pozwoli zrozumieć, że pan Bóg nie może się odwrócić od w ten sposób pobłogosławionej ziemi! Do zobaczenia, córko... Tymczasem przygotuj się do drogi, lecz nie mów o niczym nikomu, z wyjątkiem tych, którzy będą ci towarzyszyć. Dopiero kiedy już będziecie w drodze, powiadomię miasto o naszym kroku.
– Ależ to będzie wyglądało jak ucieczka! – zaprotestowała. – Czyż nie powinnam zebrać rady i powiadomić jej o naszej decyzji?
– To z pewnością ostatnia rzecz, jaką mogłabyś zrobić! Bądź pewna, ja już tak im to wyjaśnię, że nikomu nie przyjdzie do głowy, że, ty byłabyś zdolna do ucieczki. Czy więc obiecujesz milczenie?
– Oczywiście... Chociaż nie będzie to łatwe. Wiesz, ojcze, jak bardzo kocham ich wszystkich...
– Kochaj ich, bo zasłużyli na to, ale nie zapominaj, że niektórzy z nich są jak dzieci.
„Jak dzieci”... – brzmiało jej w uszach, lecz nie miała czasu zastanowić się nad znaczeniem tych słów ani pożegnać z ich autorem, kiedy jak kula armatnia wpadł na nią Josse Rallard z włosami zjeżonymi i ubraniem w nieładzie, jakby właśnie stoczył ostrą bójkę.
– Gdzie się podziewałaś, pani? – krzyczał. – Szukam cię i szukam! Dzieją się straszne rzeczy!
– Nieprzyjaciel znowu ruszył do ataku?
– Żeby tylko to! Tak... Bérault znowu przystąpił do ataku i odpieramy go, lecz ci, którzy nie bronią murów, rzucili się do zdobywania wieży w zamku!
– Wieża! Chcą głowy Gerwazego! – domyślił się przeor.
– Krzyczą, że to niegodziwe, by ten złoczyńca ciągle pozostawał przy życiu. Prowadzi ich Marcin... Chcą wyważyć bramę palem...
Katarzyna i przeor nie czekając na dalszy ciąg opowieści Jossego, ruszyli biegiem w stronę zamku, skąd dobiegało rytmiczne: „I raz... I dwa! I raz.... I dwa....!” oraz potężne walenie o grubą, wzmocnioną żelaznymi okuciami bramę.
Przeor gnał tak szybko, jakby wszyscy diabli deptali mu po piętach, toteż Katarzyna wkrótce została w tyle, przyjmując pomocne ramię Jossego.
To, co się działo pod wieżą, przypominało piekło. Rozwścieczony, ryczący tłum atakował nowe mury wieży jak nawałnica, lecz zanim Katarzyna z Jossem tam dotarli, przeor już zdołał przedrzeć się w sam środek zawieruchy i zasłoniwszy bramę czarną sutanną, stanął jak tarcza pomiędzy bramą a palem, wprawianym w ruch ośmioma parami muskularnych ramion.