Выбрать главу

– A król? Co z królem? Schwytaliście Paniczyka?

– Nie... Właśnie odjechał, kiedyśmy przybyli.

– Szybko! Odszukajcie pana de Roussaya! Oni zabiją króla!

– Masz gorączkę, pani – odparł Walter dotykając rozpalonego czoła.

– Ja pójdę – krzyknął bez wahania Bérenger i pobiegł w stronę pożaru ile sił w nogach. Katarzyna próbowała podnieść się walcząc z Walterem.

– Później zajmiecie się mną... Wiem, że mam gorączkę... ale król René...

oni zamierzają go porwać i zaprowadzić w pułapkę, gdzie ludzie przebrani za żołnierzy burgundzkich mają go zabić!

– Więc to tak – burknął Jehan Pieniążek. – Kiedyśmy przechodzili przez most na Ouche, zdawało mi się, że widzę barkę naładowaną ludźmi sunącą wzdłuż murów...

W tej chwili nadciągnął Jakub de Roussay wraz z paziem. Katarzyna w kilku słowach opowiedziała kapitanowi o katastrofie wiszącej nad jego głową. Padło kilka pytań na temat liczby ludzi, czasu, jaki upłynął od wyjazdu Paniczyka, i kapitan ruszył w drogę krzycząc:

– Zostawiam dwóch ludzi, którzy pomogą ci, pani, wrócić do pałacu Morelów... Jeśli przeżyję, odwiedzę cię tam po powrocie!

Katarzyna usłyszała, jak przywołuje żołnierzy od płonącego młyna, w którym zamknęli złoczyńców i Amandynę. Linia łuczników załamała się. Pobiegli do koni przywiązanych do drzew w pobliskim zagajniku. Wszyscy wskoczyli na koń i za Jakubem de Roussayem, który dziko spiął rumaka ostrogami wyjąc: „Burgundio, naprzód!”, ciężki zastęp ruszył przed siebie z kopyta, że aż zatrzęsła się ziemia.

Katarzyna ponownie straciła świadomość. Dręczyły ją koszmary wywołane wysoką gorączką. Nie pomagały starania pani Simony i Bertylki ani wygodne łóżko, które dla niej wymościły.

Nie mogła więc wiedzieć, że nad ranem wrócił de Roussay zakurzony, poturbowany i z otwartą raną na policzku, by zawiadomić, że René Andegaweński żyje i że wrócił do wieży Nowej.

– Z własnej woli, zresztą! – powiedział do pani Simony. – Kiedyśmy wpadli na bandę Paniczyka, mógł uciec pod osłoną walki. Ale nie uczynił tego. Przeciwnie, walczył wraz z nami, a kiedy szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę, powiedział do mnie: „Sądzę, kapitanie, że uratowałeś mi życie! A teraz pozostaje ci zabrać mnie do Dijon”. Ponieważ wyraziłem zdziwienie, dodał: „Byłbym niewdzięcznikiem posyłając cię na szafot za ucieczkę króla. Ponadto przypominam ci, że jestem bardziej więźniem słowa honoru niż waszych zamków. Rycerz ma tylko jedno słowo honoru. Zwłaszcza gdy jest królem...”

– A co z Paniczykiem? – spytał Walter. Zakrwawiona twarz kapitana pojaśniała uśmiechem.

– Pojman! Związany jak pularda. Przywieźliśmy go do Dijon, lecz jutro pod dobrą eskortą posyłam go w zamkniętym wozie do Lotaryngii.

– Dlaczego aż do Lotaryngii? Czy wasze więzienia są dla niego niewystarczające?

– Paniczyk uciekł z więzienia królewskiego, więc chcę zwrócić go królowi. A teraz, pani Simono... puchar wina sprawiłby mi największą przyjemność...

zwłaszcza że nie znajdziesz lepszego od tego, które podaje się w twoim domu!

– Wybacz, kapitanie, że o tym nie pomyślałam! Lecz twoja opowieść była taka pasjonująca! Zaraz każę podawać! Zajmę się też twoją raną.

W tej chwili z łoża Katarzyny doleciał szloch. W okamgnieniu Walter i Bérenger znaleźli się przy swej pani. Jej usta były spierzchnięte i palące. Walter zwilżając je naparem lipowym usłyszał cichą skargę:

– Arnoldzie... nie odchodź... poczekaj na mnie, mój miły... Chcę wrócić do domu...

Z półprzymkniętych oczu trysnęły łzy, a chora zaczęła walić głową na wszystkie strony, jakby chciała przepędzić złe demony. Bérenger spojrzał na przyjaciela.

– Czy ona wróci kiedyś do Montsalvy... i do dzieci? – wyszeptał paź zdławionym głosem.

Były student wzruszył ramionami z przygnębieniem.

– Jeden Bóg to wie... lecz co do mnie, to obawiam się, że dużo czasu upłynie, zanim wróci do zdrowia. A zima za pasem...

Jakby na potwierdzenie jego słów na Dijon zaczął padać pierwszy śnieg...

CZĘŚĆ DRUGA

HURAGAN NAD FLANDRIĄ

Rozdział szósty

FAŁSZYWA JOANNA

Nadeszła sroga zima. Miasta i wioski przyoblekły się w nieskazitelną biel śniegu. Wiatr hulał wśród drzew, zrywając ostatnie jesienne liście. Niebo przesłoniła mgła, łącząc je z ziemią...

Bramy domów naznaczonych szarym dymem z kominów pozamykały się przed chłodem. Okna zostały uszczelnione i każdy zasiadł przy płonącym palenisku, by czekać w uśpieniu ciała, spokoju serca i bojaźni ducha przed Stwórcą, aż śpiew pierwszego skowronka obudzi przyrodę i powróci czas zasiewów. Lecz w chatach i norach biedaków nędza stała się jeszcze czarniejsza, a śmierć cierpliwie stanęła na czatach...

Katarzyna mogłaby pozostać w przytulnym domu Simony Sauvegrain i czekać na wiosnę, by ruszyć w dalszą drogę. Mogłaby powoli leczyć boleści umęczonego ciała, lizać rany duszy toczonej rakiem wstydu i obrzydzenia... Mogłaby... lecz tego nie uczyniła. Dwa tygodnie po okropnych wypadkach w Spalonym Młynie opuściła Dijon w towarzystwie Waltera de Chazaya i Bérengera de Roquemaurela, kierując się drogą na północ...

Ostra gorączka, która nią zawładnęła po strasznych wypadkach, trwała tylko dwa dni. Ku niesłychanemu zdziwieniu przyjaciół, a zwłaszcza medyka sprowadzonego przez Simonę, trzeciego dnia otworzyła oczy i spojrzała trzeźwo na arabeski szronu na szybie.

Jej pierwszym uczuciem była błogość. Czuła jednocześnie ulgę i zmęczenie, jakby po długiej walce z szalejącą burzą obudził ją cichy, spokojny poranek na brzegu, na który wyrzuciła ją ostatnia, szalejąca fala sztormu. Wraz ze świadomością wróciła niestety pamięć.

Odgłosy szlochania obudziły Waltera, który po całonocnym czuwaniu spał na poduszkach ułożonych przy kominku. Zerwany ze snu, rzucił się do chorej i z niedowierzaniem patrzył, jak zalewa się łzami. Chwycił jej nadgarstek, by zmierzyć puls, a czując, że stał się regularny, krzyknął z radością:

– Jesteś uratowana, pani! Bóg nas wysłuchał!

Widząc jednak, że nie przestaje szlochać, położył jej dłoń na czole.

– Nie... nie trzeba płakać... Trzeba się cieszyć, gdyż byłaś jedną nogą na tamtym świecie... na szczęście życie zwyciężyło!

– Moje życie jest skończone... Walter upadł na kolana przy jej łóżku.

– Nie wolno ci tak mówić! Doprowadzisz nas do rozpaczy, mnie i Bérengera, bo to przez nas przeszłaś to wszystko! Błagam cię, pani, spróbuj o tym zapomnieć.

– Nigdy nie zdołam zapomnieć...

Odwróciła się do ściany, gdyż każde nawet przyjazne spojrzenie było dla niej nie do zniesienia. Czuła się zbrukana aż po samą duszę, trędowata, nędzna, jakby jej rozdarte ciało wciąż jeszcze było wystawione na widok publiczny. Odpychała od siebie litość, życie, a zwłaszcza obraz swych dzieci i męża, którego zbrodnie zapomniała, czując tylko własną hańbę.

Ponieważ odmawiała pożywienia licząc na to, że stopniowe osłabienie sprowadzi śmierć, która jej nie chciała, pewnego dnia pani Simona, nie mówiąc nic nikomu, przyprowadziła kobietę w starszym już wieku o twarzy przyjemnej i pogodnej jak rzadko, w haftowanym czepku ukrywającym piękne, siwe włosy.