Выбрать главу

Dla zwy­kłe­go śmier­tel­ni­ka mu­siał wy­glą­dać na de­mo­na, któ­ry ma oczy do­oko­ła gło­wy, ru­sza się szyb­ciej niż bły­ska­wi­ca i dys­po­nu­je siłą dzie­się­ciu lu­dzi.

Nóż po­wo­li wró­cił do po­chwy, a ostat­ni na­past­nik od­wró­cił się i po­gnał do cha­ty.

Alt­sin ru­szył za nim.

A te­raz, nie­speł­na po go­dzi­nie, sie­dział w tej wła­śnie cha­cie i pa­trzył w oczy zwią­za­ne­go czło­wie­ka. Plwo­ci­na więź­nia po­wo­li za­ma­rza­ła na bu­cie zło­dzie­ja, le­żą­cy na ka­mien­nej po­sadz­ce je­niec nie miał na­wet dość sił, by splu­nąć jak na­le­ży.

Nie­waż­ne.

Wszyst­ko było nie­waż­ne w obec­no­ści tego, co ko­ły­sa­ło się pod po­wa­łą, pra­wie po­środ­ku cha­ty.

Alt­sin ode­rwał wzrok od spę­ta­ne­go męż­czy­zny i jesz­cze raz omiótł spoj­rze­niem wnę­trze. Je­dy­nie na blat sto­łu zmar­no­wa­no tu tro­chę drew­na, resz­tę me­bli, ta­bo­re­ty, ławy, na­wet pół­ki przy ścia­nach i ramy łó­żek zro­bio­no z wie­lo­ry­bich ko­ści. Sta­ran­nie ob­ro­bio­nych i do­pa­so­wa­nych.

Mi­strzow­ska ro­bo­ta.

— Ty to zro­bi­łeś? — za­gad­nął w dia­lek­cie nes­bordz­kich kla­nów.

Co do tego, że wię­zień był jed­nym z tych pi­ra­tów, nikt nie mógł mieć wąt­pli­wo­ści. To wła­śnie oni sta­no­wi­li więk­szość łow­ców fu­ter i my­śli­wych na tych zie­miach. Poza tym męż­czy­zna miał ja­sną skó­rę i wło­sy oraz nie­bie­skie oczy, a ta­tu­aże z pry­mi­tyw­nych run, ozda­bia­ją­ce jego skro­nie, po­zwa­la­ły na­wet okre­ślić przy­na­leż­ność do kon­kret­ne­go ple­mie­nia i rodu.

Prze­py­ty­wa­ny, szarp­nął się te­raz tyl­ko i jesz­cze raz spró­bo­wał splu­nąć na tego, któ­ry go uwię­ził. Wię­cej jed­nak w tym ge­ście było prze­ra­że­nia i de­spe­ra­cji niż buty.

Ta po­dróż nie tak mia­ła wy­glą­dać. Alt­sin miał tu spo­tkać stat­ki i lu­dzi, któ­rzy – za od­po­wied­nią opła­tą – prze­wieź­li­by go wzdłuż wschod­nie­go krań­ca kon­ty­nen­tu tam, gdzie chciał się do­stać. Otwie­ra­nie ma­gicz­nych por­ta­li było trud­ne, nie­wy­god­ne i zo­sta­wia­ło ślad, po któ­rym każ­dy śred­nio uzdol­nio­ny cza­row­nik mógł go od­na­leźć. Poza tym jego cia­ło na­dal było cia­łem śmier­tel­ni­ka: ow­szem, mógł dys­po­no­wać wspo­mnie­nia­mi awen­de­ri jed­ne­go z naj­po­tęż­niej­szych bo­gów w dzie­jach, ma­gia mo­gła pły­nąć w jego ży­łach, ale uży­cie peł­nej mocy Bi­tew­nej Pię­ści wy­pa­li­ło­by go od środ­ka w kil­ka kwa­dran­sów. Po­twier­dza­ła się praw­da ze sta­rych wspo­mnień – bez wy­znaw­ców i bez wspar­cia w gro­ma­dzie po­ten­cjal­nych na­czyń, go­to­wych przy­jąć jego du­cha, gdy ak­tu­al­ne się „zu­ży­je”, awen­de­ri był i jed­no­cze­śnie nie był po­tę­gą. Jak miecz zro­bio­ny z wul­ka­nicz­ne­go szkła, ostrzej­szy od sta­li, lecz go­tów roz­paść się na ka­wał­ki, gdy ude­rzy się nim ze zbyt wiel­ką siłą. Oto naj­lep­szy żart, jaki świat mógł mu zro­bić.

Ale po­tra­fił te­raz kil­ka rze­czy, któ­re dla więk­szo­ści śmier­tel­ni­ków były nie­osią­gal­ne. Wy­star­czy­ła chwi­la, by przy­swo­ił so­bie każ­dy ję­zyk, któ­rym przy nim roz­ma­wia­no, był szyb­ki, sil­ny, bar­dzo od­por­ny na zim­no, pra­gnie­nie i głód.

A tak­że wi­dy­wał du­chy. Zwie­rząt, lu­dzi, i nie tyl­ko.

— A ty? Cze­go chcesz? — mruk­nął.

Wstał i szyb­kim kro­kiem wy­szedł z cha­ty, wie­dzio­ny przez ni­ską, chu­dą zja­wę, któ­ra od ja­kie­goś cza­su krę­ci­ła się przy zwią­za­nym męż­czyź­nie.

Duch po­pro­wa­dził go nie­co poza osa­dę, gdzie w ol­brzy­miej, pa­mię­ta­ją­cej za­pew­ne wie­le zim pry­zmie ubi­te­go na twar­do śnie­gu wy­ku­to wiel­ką lo­do­wą ja­ski­nię.

Tu­taj, oprócz skór i fu­ter, któ­re nie zmie­ści­ły się na stat­ki, znaj­do­wa­ła się resz­ta ze­szło­rocz­nej zdo­by­czy my­śli­wych. Wiel­kie jak ćwiart­ki wołu ka­wa­ły zmro­żo­ne­go wie­lo­ry­bie­go sa­dła. Wej­ście do ja­ski­ni było otwar­te, a licz­ne śla­dy zwie­rząt w środ­ku świad­czy­ły o tym, że straż­ni­cy za­nie­dba­li swo­je obo­wiąz­ki.

Nie to było jed­nak naj­waż­niej­sze.

Dwa­dzie­ścia kro­ków od tej prze­cho­wal­ni, w dziu­rze wy­grze­ba­nej w śnie­gu, wa­la­ły się szcząt­ki kil­ku psów. Do­kład­nie sze­ściu. Sześć cza­szek, set­ki mniej­szych ko­ści. Duch wska­zał na psy, na ja­ski­nię wy­peł­nio­ną sa­dłem, na sie­bie. W tych ge­stach nie było oskar­że­nia, tyl­ko bez­rad­ność i smu­tek.

I py­ta­nie – dla­cze­go?

Alt­sin wes­tchnął. Hi­sto­ria, któ­rą miał przed oczy­ma, sta­ła się na­gle pro­sta i na­bra­ła głę­bi. Czar­nej jak lo­do­we śle­pia pod­mor­skich be­stii. Ten lód wy­peł­nił mu żyły, skró­cił od­dech, za­mglił wzrok.

Wró­cił do cha­ty. Usiadł na ko­ścia­nym ta­bo­re­cie. Nie pa­trzył na męż­czy­znę. Jesz­cze nie.

— Kie­dy mia­ły przy­pły­nąć stat­ki?

Le­żą­cy nie od­po­wie­dział. Skrzy­wił się tyl­ko i za­war­czał jak pies.

— Ze dwa mie­sią­ce temu, praw­da? Tu wio­sna przy­cho­dzi nie­co wcze­śniej niż na wschod­nich te­re­nach. Ale w tym roku nie przy­szła. Stat­ki nie przy­pły­nę­ły.

Je­dy­ną od­po­wie­dzią było mil­cze­nie.

— Za­pa­sy skoń­czy­ły się wam wie­le dni temu, a czło­wiek to nie zwie­rzę, nie da rady prze­trwać, żu­jąc skó­ry i pi­jąc wie­lo­ry­bi tłuszcz.

Alt­sin po­pra­wił się na ta­bo­re­cie i wresz­cie spoj­rzał na więź­nia. Para ja­snych jak po­ran­ne nie­bo oczu wwier­ca­ła się w nie­go pa­lą­cym spoj­rze­niem.

— Nie wiesz, co to głód — głos męż­czy­zny był śli­ski i lep­ki jak ka­wał nad­gni­te­go łoju. — Nie wiesz, co to wrehh.

Wrehh – gło­do­wy szał, to okre­śle­nie po­cho­dzi­ło z ję­zy­ka gór­skich kla­nów miesz­ka­ją­cych naj­da­lej na pół­noc­no-za­chod­nim wy­brze­żu. Wrehh to szał spro­wa­dzo­ny na czło­wie­ka przez sa­mot­ność, brak świa­tła sło­necz­ne­go i cią­głe za­wo­dze­nie pół­noc­nych wia­trów. Ale przede wszyst­kim przez głód. Po­twor­ny, od­bie­ra­ją­cy ro­zum, za­mie­nia­ją­cy swo­je ofia­ry w upio­ry ży­wią­ce się ludz­kim mię­sem. Ogar­nię­ta ta­kim sza­łem mat­ka prze­gry­za­ła gar­dła wła­snym dzie­ciom, chłep­cząc go­rą­cą krew, a oj­ciec ćwiar­to­wał cia­ła i ogry­zał do czy­sta drob­ne ko­ści. Gdy nie sta­ło już ofiar, dzie­ci, star­ców, in­nych do­ro­słych, roz­ko­py­wa­no świe­że mo­gi­ły, a gdy i tego bra­kło, od­rą­by­wa­no so­bie ręce i nogi, ob­ci­na­no uszy i nosy.

Je­dzo­no.

In­for­ma­cje te na­gle sta­ły się czę­ścią jego wie­dzy, jak­by sam od uro­dze­nia miesz­kał w tych gó­rach.

Ale wraz z nią przy­szła i inna świa­do­mość. Lu­dzie, któ­rych do­padł gło­do­wy szał, koń­czy­li jako ob­cią­gnię­te skó­rą szkie­le­ty, wy­ją­ce w nie­bo. Ten męż­czy­zna był chu­dy, ale nie aż tak za­gło­dzo­ny; sza­lo­ny, lecz nie obłą­ka­ny. Nie. Tu cho­dzi­ło o coś in­ne­go.