Выбрать главу

Håkan Nesser

Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret

powieść kryminalna

Kim Novak badade aldrig i Genesarets sjö

Przekład: Bratumiła Pawłowska i Marcin Aszyk

Pamięci Gunnara

Rozdział 1

Będzie o Potworności – to, o czym chcę teraz opowiedzieć. To przecież tamto brzemienne w skutki zdarzenie sprawiło, że lato tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku pamiętam lepiej niż wszystkie inne lata z czasów mojego dorastania. Rzuca ono ponury cień na tyle innych spraw. Na mnie i na Edmunda. Na moich biednych rodziców i brata, na cały ten czas; położone na równinie miasto, z jego ludźmi i zdarzeniami, których nigdy bym nie wyłowił ze studni zapomnienia, gdyby nie to, co się wydarzyło. Potworność.

Od czego powinienem zacząć? Co mogłoby być idealnym punktem wyjścia? Zmagałem się z tym pytaniem; istnieje tak wiele możliwych wariantów. Zmęczyło mnie w końcu myślenie o tych wszystkich niepowiązanych ze sobą nitkach, różnych początkach tamtego lata, więc postanowiłem po prostu zacząć od wspomnienia rozmowy odbytej w kuchni mojego domu przy ulicy Sportowej.

Tylko ojciec i ja, ciepły majowy wieczór tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku. Jak powiedziałem, tak zrobiłem.

***

– To będzie ciężkie lato – powiedział ojciec. – Powinniśmy się na to nastawić.

Wylał przypalony sos do zlewu i kaszlnął. Obserwowałem jego nieznacznie pochylone plecy i rozmyślałem. Ojciec nieczęsto wieszczył złe proroctwa, więc przeczuwałem, że to coś poważnego.

– Chyba już nie dam rady – powiedziałem, przesuwając na talerzu niedogotowane ziemniaki w stronę porcji mięsa, aby wyglądało, że zjadłem przynajmniej połowę.

Podszedł do stołu kuchennego i przez kilka sekund obserwował resztki obiadu. Jego twarz przybrała nieco smutny wyraz; zrozumiałem, że mnie przejrzał, zabrał jednak talerz i bez komentarza zeskrobał jego zawartość do wiadra pod zlewem.

– Jak się rzekło, ciężkie lato – powtórzył, wciąż tak samo się pochylając.

– Jest jak jest – odpowiedziałem.

Właśnie te słowa były jedną z jego recept na wszystkie życiowe trudności, a ja przyjąłem je za swoje, aby zobaczył, że chcę być dla niego wsparciem. Pokazać, że tkwimy w tym razem i że jednak czegoś się przez te lata nauczyłem.

– Święta prawda – powiedział – człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.

– Jak się rzekło – przytaknąłem ojcu.

***

Ponieważ był to całkiem ładny majowy wieczór, postanowiłem wpaść do Benny’ego. Benny był jak zwykle w toalecie, więc najpierw posiedziałem chwilę w kuchni z jego przygnębioną matką.

– Jak się miewa twoja mama? – zapytała.

– To będzie ciężkie lato – powiedziałem.

Pokiwała głową. Wyciągnęła chusteczkę z kieszeni fartucha. Matka Benny’ego wiosną i latem cierpiała z powodu alergii.

Miała katar sienny, jak to się mówi. Kiedy się głębiej nad tym zastanowię, wydaje mi się, że miała go przez cały rok.

– Mój ojciec tak powiedział – dodałem.

– Ach, tak. Przyjdzie pora, przyjdzie rada.

W tym czasie zacząłem się już uczyć, że w taki właśnie sposób mówią dorośli. I to nie tylko mój ojciec; tak właśnie należało robić, jeśli chciało się pokazać, że nie ma się już mleka pod nosem.

Od kiedy moja mama poważnie zachorowała i znalazła się w szpitalu, zacząłem rejestrować najważniejsze zwroty, abym mógł je potem wykorzystywać według potrzeb.

Jest jak jest.

Wieczne utrapienia.

Mogło być gorzej.

Tak niewiele wiemy.

Albo czemu nie: „Głowa do góry, a nogi w dół” – tak jak to sto razy dziennie powtarzał zezowaty Karlesson z kiosku.

Albo: „Przyjdzie czas, przyjdzie rada” – tak jak pani Barkman.

Benny właśnie nazywał się Barkman. Benny Jesaias Conny Barkman. Byli tacy, którzy uważali, że był to dziwny zestaw imion, lecz on sam nigdy nie narzekał.

– Ukochane dziecko ma wiele imion – mawiała jego mama i szczerzyła się tak, że było widać jej dziąsła w kolorze pasztetu z wątróbki.

– Zamknij gębę – mawiał wtedy Benny.

Chociaż więc stałem jedną nogą w świecie dorosłych, nie mogłem przestać zastanawiać się, dlaczego ludzie po prostu nie milczą, gdy wiadomo, że nie mają nic do powiedzenia. Tak jak pani Barkman.

Jak Karlesson z kiosku, który czasami, gdy miał wielu klientów, mówił na wdechu, co, prawdę mówiąc, brzmiało paskudnie.

– Jak ona się ma? – spytała pani Barkman, wycierając z nos chusteczką.

– Ciągłe utrapienia – odrzekłem i wzruszyłem ramionami. – Chyba nie za dobrze.

Pani Barkman położyła ręce na kolanach. Wydawało mi się, że miała mokre oczy, ale to pewnie z powodu kataru siennego.

Była dużą kobietą, zawsze ubraną w kwieciste sukienki. Mój ojciec uważał, że była trochę niedorozwinięta.

Nie miałem pojęcia, co to oznaczało, i niewiele mnie to obchodziło. To z Bennym chciałem gadać, a nie z jego załzawioną mamuśką.

– Dużo sra – powiedziałem, głównie po to, żeby zagrać dorosłego i podtrzymać rozmowę.

– Ma nerwowy żołądek – odparła. – Po ojcu.

Nerwowy żołądek? To najgłupsza rzecz, jaką tego dnia usłyszałem.

Przecież żołądek nie może być nerwowy. Domyśliłem się, że powiedziała tak, bo była niedorozwinięta, więc nie należało się tym przejmować.

– Czy twoja matka nadal jest w szpitalu?

Skinąłem głową. Uznałem, że rozmowa z nią nie ma sensu.

– Odwiedzasz ją?

Znowu pokiwałem potakująco głową. Oczywiście, że tak. Co ta Barkman sobie właściwie myśli? Ostatnio byłem u mamy tydzień temu, ale jest, jak jest, pomyślałem. Ojciec jeździł do szpitala codziennie i to było najważniejsze. Nawet ktoś taki, jak matka Benny’ego, powinien to zrozumieć.

– No tak – powiedziała – każdy nosi swój krzyż.

Westchnęła i wydmuchała nos. Z toalety dobiegł dźwięk spuszczanej wody i wyszedł Benny.

– Hej, Erik – zaśmiał się – wysrałem się jak koń. Pójdziemy się cholernie dobrze zabawić?

– Benny – wyszeptała słabym głosem jego matka – nie przeklinaj.

– A tak, cholera – powiedział Benny.

Nikt nie przeklinał tyle co Benny. W każdym razie nie na naszej ulicy. Nie w naszej szkole. Przypuszczalnie w całym mieście.

Gdy byliśmy w trzeciej albo czwartej klasie, do szkoły przyszła złośliwa nauczycielka z wystającą dolną szczęką. Aż z Göteborga. Mówiono, że miała żyłkę pedagogiczną. Uczyła głównie religii.

Gdy przez parę dni nasłuchała się siarczystych przemówień Benny’ego, postanowiła pozbyć się problemu. Dyrektor Stigmans i wychowawca Wermelins otrzymali polecenie, by dwie lekcje w tygodniu poświęcać na ćwiczenie z Bennym kultury języka. Zaczęli, o ile dobrze pamiętam, we wrześniu, kontynuowali przez całe pierwsze półrocze, a w okolicach świąt Bożego Narodzenia Benny zaczął się tak strasznie jąkać, że nikt nie potrafił zrozumieć, co mówił.

Wiosną nauczycielka dostała wypowiedzenie, Benny znów zaczął przeklinać i do wakacji był już zupełnie taki jak dawniej.

Tego majowego wieczoru, gdy mój ojciec powiedział, że to będzie ciężkie lato, rozsiedliśmy się w betonowej rurze, Benny i ja. W każdym razie na początku.

Było jak zawsze. Betonowa rura stała się punktem wyjścia dalszej części wieczoru.

Rura zalegała w wyschniętym rowie pięćdziesiąt metrów w głąb lasu i Bóg jeden wie, jak się tam znalazła.

Miała średnicę wielkości mniej więcej półtora metra, leżała na uboczu i służyła za dobrą kryjówkę, gdy chciało się posiedzieć w spokoju. Albo mieć ochronę przed deszczem. Albo tylko trochę pomarzyć i zapalić w ukryciu johny silvery, do zwędzenia których z kiosku Karlessona zmuszało się dzieciaki, a w razie potrzeby kupowało samemu na sztuki.