Выбрать главу

skrzydlata armia, teraz wielkości mrówek, uwijała się jak w ukropie, składając ostatnie z

machin oblężniczych. W takim tempie było niemal pewne, że zdążą przed zmierzchem.

Gabriel podrapał się po głowie.

- Myślisz, że możemy mu zaufać? - zapytał, odwracając się.

Pooraną bliznami twarz wodza wykrzywił okrutny uśmiech.

- A kto tu mówi o zaufaniu, bracie?

* * *

Loki powoli zaczynał nienawidzić swojego przewodnika. Nie dość, że ów barczysty

cherubin o twarzy dziecka nie odstępował go ani na krok, to jeszcze ani na chwilę nie

przestawał gadać. Poruszył już chyba wszelkie możliwe tematy od kształtu chmur po leczenie

gangreny. Obecnie był na etapie przedstawiania anielskiej hierarchii.

- I tak, podczas gdy Pan przemierza inne światy - tłumaczył pełen zaaferowania -

najwyższą władzę pełnią Trony i Zwierzchności. Podobno mają po siedem i więcej par skrzydeł

i wszyscy mówią jednym głosem, ale kontakt z nimi ma tylko archanioł Rafael, a on nigdy się

nie odzywa, więc pewności nie ma. Tak naprawdę to rządzą archaniołowie. Ich już poznałeś. To

serafiny, czyli sześcioskrzydłe. Jest ich tylko trzech. Kiedyś było czterech, ale…

Loki przystanął i udał, że wyciąga coś z buta. W rzeczywistości z utęsknieniem zerknął w

stronę żołnierzy siedzących wokół stołu zrobionego z kilku złożonych razem skrzynek. Ci

aniołowie nie gadali o bzdurach, tylko grali w karty, śmiejąc się i popijając coś z metalowych

kubków.

A cherubin kontynuował:

- Właściwie to nie do końca wiadomo, jak to było z tym Lucyferem, ale skoro zburzył

spokój samego Pana, to musiał naprawdę zrobić coś złego. Bez obrazy, ale moim zdaniem, to

miał on coś wspólnego z powstaniem całej tej pogańskiej hałastry. Tych wszystkich bogów i…

Kłamca podniósł się z klęczek i nie odrywając oczu od karciarzy, zapytał:

- Dlaczego oni grają o pióra?

Przewodnik wzruszył ramionami.

- To jedyne, co przedstawia jakąś wartość. Nie dostają żołdu ani nic innego. Jedzenia mają

pod dostatkiem, a inne potrzeby zaspokaja im śpiew chórów, naszej najniższej kasty. Właściwie

to…

Loki uciszył go gestem ręki. Nie miał ochoty słuchać o kastach i podziałach, zwłaszcza gdy

rodziła się okazja, by coś zarobić.

- Jaką wartość mają pióra?

Cherubin wahał się przez chwilę, ale w końcu machnąwszy ręką, zaczął tłumaczyć. Każde

kolejne zdanie sprawiało, że poszerzał się uśmiech na twarzy Lokiego.

Gdzieś z oddali dobiegł ich dźwięk trąb ogłaszający wymarsz pierwszych zastępów.

* * *

Strażnik wkroczył do namiotu wodza.

- Przybył odmieniec - zameldował. - Prosi, by go przyjąć. Mówi, że to pilne i że będziesz

wiedział, panie, o co chodzi.

Michał odłożył pudełko z figurkami na stos jemu podobnych. Cała reszta skromnego

wyposażenia namiotu wodza już została wywieziona.

- Wpuść go - polecił archanioł.

Wartownik zasalutował i zniknął, a chwilę później wszedł Loki.

- Przychodzę z odpowiedzią - rzekł od progu. - Jeśli propozycja jest aktualna, mogę

pracować w zamian za waszą puchatą walutę.

Archanioł uśmiechnął się i wyciągnął zza pazuchy zaklejoną kopertę. Podał ją gościowi.

- Od dziś masz się do mnie zwracać wodzu. A oto twoje pierwsze zadanie.

TERAZ…

SAMOBÓJCA

Praga

Bohuslav Chrasticky wszedł do mieszkania i starannie zamknął za sobą drzwi. Oparł o

ścianę wysłużoną aktówkę, zdjął buty i kurtkę, włożył kapcie.

- Więc to już - wyszeptał do pustych ścian. - Czas najwyższy. Stał przez chwilę w wąskim

przedpokoju, karmiąc oczy każdym krzywo przyklejonym kawałkiem tapety, każdym

uwypukleniem czy wgłębieniem ścian i wszystkimi innymi drobiazgami, z którymi nie zdążył

się pomysłowo rozprawić. Prawie było mu żal. Prawie.

To draństwo może się rozwijać w tobie latami - przypomniał sobie słowa Horáčka. - Ale jak

już pojawią się pierwsze widoczne oznaki, to pójdzie lawinowo.

Nie miał podstaw, by nie wierzyć przyjacielowi. Ufał mu, znał go jeszcze z dawnych

czasów akademii, kiedy to obaj zapowiadali się na dobrych fachowców. Szli wtedy łeb w łeb,

ale Horáček nie miał rodziców wywrotowców, za to całkiem solidne znajomości. I to on został

lekarzem.

Pierwsze oznaki… A dziś rano Chrasticky omal się nie zadławił krwią. Lawina ruszyła.

Westchnął i podniósłszy walizeczkę, wszedł do salonu. Tak nazywał ten średniej wielkości,

za to znakomicie nasłoneczniony pokój. Też nie był on pozbawiony wad, podobnie jak reszta

mieszkania, tu jednak nie rzucały się w oczy. Przez lata pracował nad tym, by skrzętnie je

zatuszować: a to ciekawą półeczką, a to imitacją chińskiej wazy czy wielkim kwietnikiem. Jak

sam niejednokrotnie stwierdził, mieszkanie w bloku daje niesamowite możliwości rozwoju

wyobraźni. I tylko jej.

Chrasticky usiadł w fotelu i zerknął z ukosa na wiszący nad oknem karnisz. Szczerze

wątpił, by przedmiot podołał nowemu zadaniu. Nie zrażając się jednak przedwcześnie,

otworzył aktówkę i wyjął z niej niewielkich rozmiarów książeczkę. Przewertował pożółkłe

strony. To, czego szukał, było na dwudziestej. Węzeł mistrzowski. Stryczek.

Kolejny raz sięgnął do walizeczki i wyciągnął z niej dwa metry linki alpinistycznej. Przez

chwilę ważył ją w rękach, po czym, podążając za wskazówkami zawartymi w książce, zabrał

się do pracy.

Mimo pozornej prostoty zadania, wykonanie pełnych trzynastu splotów zajęło mu dobre

półtorej godziny. Ale było warto. Takiego stryczka nie powstydziłby się profesjonalny kat z

czasów Franciszka Józefa. Zadowolony z siebie Chrasticky wziął stołek i podszedł do okna.

Stanął na krześle i starannie przywiązał wolny koniec liny do karnisza. Szarpnął kilka razy.

Trzymało.

Zszedł z krzesła i przez chwilę przyglądał się swemu dziełu. Zachodzące za oknem słońce

zabarwiło pętlę krwistą czerwienią. I wtem przed oczami stanęły mu te wszystkie dyndające

ciała, które jako sanitariusz odcinał przez ostatnie dziesięć lat. Przypomniał mu się potworny

smród, jaki im towarzyszył. Odór niekontrolowanych opróżnień. Prawie biegiem pognał do

toalety.

Wrócił po dłuższej chwili, wycierając ręce w jednorazowy ręcznik. Włożył mokry papier

do kieszeni, ostatni raz odwrócił się od okna, by spojrzeć na swój przytulnie urządzony salonik

i… znieruchomiał. W fotelu siedział szczupły, elegancko ubrany, długowłosy blondyn z

kieliszkiem czerwonego wina w prawej dłoni. Jego mina wyrażała ogromne znużenie.

- Co pan tu robi?! - wrzasnął oburzony gospodarz. - Jak pan tu wszedł?!

Nieznajomy zmrużył oczy i syknął, przykładając wolną dłoń do skroni.

- Nie wrzeszcz tak - poprosił. - I co to dla ciebie właściwie za różnica? Zamierzasz się

przecież zabić.

Trafność spostrzeżenia była niepodważalna. Mimo to Chrasticky zaprotestował:

- Pan narusza moją prywatność! Proszę stąd natychmiast wyjść albo zaraz zadzwonię na

policję.

Przybysz westchnął ciężko.

- Ciekaw jestem, co im powiesz. Przepraszam, panie władzo, ale przyszedł do mnie jakiś

facet i nie pozwala mi się powiesić?

Gospodarz zwiesił głowę na znak kapitulacji.

- Bardzo pana proszę, niech pan wyjdzie. Czuję się trochę niezręcznie.