Выбрать главу

– Nie, nie wydaje mi się.

Niczym w tańcu, kilkakrotnie wymieniali między sobą rozmówców, jak również tematy rozmów. Niekiedy wszyscy czterej spacerowali razem i zdawało się, że zmrożona ziemia pęknie pod ich ciężarem. Zawsze szli blisko siebie, sczepieni ramionami.

Noc była księżycowa. Gwiazdy świeciły jasnym blaskiem. Usłyszeli tętent końskich kopyt i zobaczyli Nicholasa Reya, okrytego, niczym całunem, parą z oddechu zwierzęcia. W milczeniu wyobrażali sobie, że policjant powita ich z wyrazem triumfu na twarzy, lecz gdy się zbliżył, ujrzeli, że jego oblicze jest nieruchome.

– Nigdzie nawet śladu Teala. Ani Augustusa Manninga – zakomunikował.

Rey zwerbował pół tuzina innych posterunkowych, aby przeczesali rejon wzdłuż rzeki Charles, lecz udało się zdobyć tylko cztery konie, które przeszły kwarantannę. Rey odjechał, upominając „kominkowych poetów", by uważali na siebie, i obiecując, że będzie kontynuował poszukiwania aż do rana.

O wpół do czwartej któryś z uczonych zasugerował, by odpocząć chwilę w domu Lowella. Przyjaciele rozdzielili się, dwaj zostali w pokoju muzycznym, a dwaj przeszli do gabinetu – były to pomieszczenia przylegające do siebie. Fanny Lowell zeszła na dół, zaalarmowana ujadaniem zaniepokojonego szczeniaka. Zrobiła im herbatę, lecz Lowell niczego jej nie wyjaśnił i tylko mamrotał coś o przeklętej końskiej zarazie. Fanny martwiła się bardzo z powodu jego nieobecności. Dzięki jej słowom uświadomili sobie, jak jest późno, i Lowell posłał Williama, służącego, by dostarczył wiadomości do domów pozostałych uczestników poszukiwań. Wszyscy rozsiedli się przy dwóch kominkach, aby uciąć sobie półgodzinną drzemkę.

Holmes poczuł na twarzy ciepło, a w całym ciele tak wielkie zmęczenie, że niemal nie dostrzegł, kiedy stanął na nogi, by znów kroczyć spokojnie wzdłuż wąskiego ogrodzenia. Wraz z nagłym wzrostem temperatury lód na ziemi zaczął gwałtownie topnieć, a na wpół stopiona śnieżna breja mieszała się ze strumieniami wody. Grunt zapadał mu się pod stopami przy każdym kroku. Chociaż Holmes posuwał się naprzód, czuł się, jakby brnął pod górę. Spojrzał na Cambridge Common, gdzie ujrzał działa z czasów wojny o niepodległość, wyrzucające z siebie kłęby dymu, i ogromny, tysiącramienny wiąz Waszyngtona, który rozłożył swe gałęzie we wszystkie strony. Doktor spojrzał za siebie i zobaczył Longfellowa, który zmierzał wolno ku niemu. Holmes skinął na niego, żeby się pospieszył. Nie lubił, gdy Longfellow zostawał sam zbyt długo. Lecz nagły turkot odwrócił uwagę doktora.

Dwa nakrapiane konie z białymi kopytami gnały prosto na niego. Oba były zaprzęgnięte do rozklekotanych powozów. Holmes skulił się i upadł na kolana; chwycił się za kostkę i spojrzał w górę. W tym samym momencie zobaczył Fanny Longfellow, trzymającą cugle jednego z koni. Płonące kwiaty sfruwały z jej rozpuszczonych włosów i bujnych piersi. Drugim pojazdem kierował Junior, i to tak, jak gdyby powoził od urodzenia. Gdy postacie przemknęły obok doktora, ten całkiem stracił równowagę, poślizgnął się i zapadł w ciemność.

Holmes zerwał się z fotela i stanął na równe nogi. Zaledwie cale dzieliły jego kolana od kraty kominka, za którą buzował ogień. Doktor rozejrzał się. Nad jego głową grzechotały kryształowe wisiory żyrandola.

– Która godzina? – zapytał, gdy uświadomił sobie, że spał.

Zegar Lowella udzielił odpowiedzi: za kwadrans szósta. Lowell, z otwartymi szeroko oczami i miną zaspanego dziecka, poruszył się w swoim fotelu.

– Czy coś się stało? – spytał.

Gorycz w ustach utrudniała mu mówienie.

– Lowell, Lowell – powiedział Holmes, rozsuwając zasłony. – Para koni.

– Co?

– Wydaje mi się, że słyszałem na zewnątrz parę koni. Nie. Jestem tego całkiem pewien. Pędziły koło twojego okna dosłownie przed chwilą, bardzo blisko i bardzo szybko. To były na pewno dwa konie. Posterunkowy Rey ma tylko jednego. Longfellow powiedział, że Teal ukradł Manningowi dwa konie.

– Zasnęliśmy – stwierdził Lowell z niepokojem, widząc światło, które zaczęło się wdzierać przez okna. Mrugając oczami, powoli wracał do życia.

Lowell obudził Longfellowa i Fieldsa, a potem chwycił lunetę i przerzucił strzelbę przez ramię. Gdy dotarli do drzwi, Lowell zauważył, że na korytarz wychodzi Mabel, owinięta w szlafrok. Zatrzymał się, oczekując nagany, lecz dziewczyna stała tylko, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Lowell zawrócił i objął ją mocno. Gdy usłyszał własny szept: „Dziękuję ci", dotarło do niego, że Mabel powiedziała dokładnie to samo.

– Teraz musisz być ostrożny, ojcze. Dla matki i dla mnie.

Wyjście z ciepła na lodowate powietrze wywołało u Holmesa atak astmy. Lowell biegł przodem, podążając za świeżymi śladami kopyt, gdy pozostała trójka manewrowała ostrożnie wśród nagich wiązów, które wyciągały do nieba swoje gałęzie.

– Longfellow, mój drogi Longfellow… – powiedział Holmes.

– Tak, Holmes? – zapytał poeta łagodnie.

Pod powiekami doktor miał nadal wyraźne obrazy ze swego snu i lękał się spojrzeć na przyjaciela. Bał się, że mógłby nagle wypalić: „Właśnie widziałem idącą do nas Fanny!"

– Zapomnieliśmy policyjnej terkotki.

Fields położył uspokajająco dłoń na drobnym ramieniu doktora.

– Uncja odwagi jest teraz więcej warta niż wszystkie bogactwa ziemi, mój drogi Wendell.

Lowell przyklęknął na jedno kolano. Obserwował przez lunetę pobliski staw, znajdujący się na wprost przed nimi. Usta zadrżały mu w przerażeniu. Z początku myślał, że zobaczył jakichś chłopców łowiących ryby w przerębli. Ale potem, gdy lepiej ustawił ostrość, ujrzał bladą twarz swojego studenta, Pliny'ego Meada: tylko twarz.

Głowa Meada wystawała z wąskiej przerębli pośrodku skutego lodem jeziora. Reszta jego nagiego ciała ze związanymi stopami była zanurzona w lodowatej wodzie. Zęby studenta gwałtownie szczękały. Nagie ramiona spoczywały na tafli lodu, związane mocno kawałkiem sznura, który ciągnął się od nadgarstków do stojącego opodal powozu doktora Manninga. Gdyby nie ów sznur, półprzytomny Mead ześlizgnąłby się do przerębli na pewną śmierć. Dan Teal, odziany w wojskowy mundur, wydobywał właśnie z powozu drugą nagą postać. Podniósł ją i zaczął iść po zdradliwym lodzie. Dźwigał Augustusa Manninga, którego głowa zwisała bezwładnie na wątłą klatkę piersiową. Nogi i biodra skarbnika Korporacji spętane były sznurem, a jego zwiotczałe blade ciało drżało, gdy Teal przemierzał gładką powierzchnię stawu.

Nos Manninga był ciemnorubinowy; pokrywała go gruba warstwa zaschniętej krwi. Teal wsunął stopy swej ofiary do drugiej przerębli, tuż obok Meada. Szok spowodowany zetknięciem z lodowatą wodą przywrócił Manninga do życia; doktor zaczął się szaleńczo miotać i chlapać wodą. Teal uwolnił teraz z więzów ramiona Pliny'ego Meada. Obaj nadzy mężczyźni mogli uniknąć ześlizgnięcia się pod lód, tylko mocno chwytając się dłońmi, co też natychmiast instynktownie pojęli.

Teal stanął na nabrzeżu, aby przyglądać się ich zmaganiom, gdy nagle rozległ się strzał. Kula trafiła w korę drzewa tuż za mordercą. Lowell ruszył do przodu, ściskając kurczowo broń i ślizgając się po lodzie.

– Teal! – zawołał.

Złożył się do następnego strzału. Longfellow, Holmes i Fields biegli za nim.

– Panie Teal! – krzyknął wydawca. – Proszę to przerwać!

Lowell nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył ponad lufą. – Teal nawet nie drgnął.

– Strzelaj, Lowell, strzelaj! – wrzasnął Fields.

Lowell uwielbiał celować podczas wypraw myśliwskich, lecz nigdy nie przepadał za strzelaniem. W tej chwili wschodzące słońce rozlało swój blask nad rozległą krystaliczną powierzchnią. Odbite światło na moment oślepiło mężczyzn. Zanim ich oczy przywykły do blasku, Teal znikł. Jego szybkie kroki odbijały się echem w lesie. Lowell wypalił w gąszcz zarośli.