Longfellow i Fields skwapliwie zgodzili się z jego komentarzem, lecz już w tej samej chwili rozległo się chrapanie. Wyraziwszy swą opinię, osłabiony Greene zapadł w drzemkę. Lowell milczał z miną krnąbrnego ucznia, mocno ściskając w dłoniach swoje odbitki. Wraz z frustracją narastał w nim gniew na wszystkich zebranych.
Ponieważ nikt więcej nie chciał zabrać głosu, Longfellow zwrócił się proszącym tonem do Lowella:
– Czy masz jakiś komentarz do tej tercyny?
W gabinecie nad jednym z luster stała biała marmurowa statuetka Dantego. Puste oczy patrzyły na nich obojętnie.
– Czy sam Dante nie napisał kiedyś – wymamrotał Lowell – że żadnej poezji nie da się przełożyć? My jednak spotykamy się razem co tydzień i radośnie mordujemy jego słowa.
– Lowell, uspokój się! – sapnął Fields, posyłając przepraszające spojrzenie Longfellowowi. – Robimy to, co do nas należy.
Wydawca wypowiedział te słowa ochrypłym szeptem, na tyle głośnym, aby skarcić Lowella, lecz nie tak głośnym, by obudzić Greene'a.
Lowell pochylił się ku niemu.
– Musimy coś zrobić… Musimy się zdecydować…
Holmes oczami przypomniał o Greenie, a dokładniej o jego kosmatych uszach. Stary profesor mógł się obudzić w każdej chwili. Ruchem dłoni doktor dał znak, że lepiej zamilknąć.
– A właściwie to co chciałbyś, żebyśmy zrobili? – spytał.
Pragnął, aby zabrzmiało to wystarczająco niepoważnie, by rozładować panujące w gabinecie napięcie. Lecz to retoryczne pytanie wisiało nad nimi niczym sklepienie katedry.
– Nic nie możemy zrobić, niestety – sam wymamrotał odpowiedź, próbując ratować sytuację. Na próżno.
Holmes mimo woli wywołał burzę. Postawił ich przed wyzwaniem, przed którym nie mogli się już uchylić, skoro zostało wypowiedziane na głos w obecności wszystkich.
Twarz Lowella pokrył rumieniec. Spojrzał na posapującego rytmicznie Greene'a i poczuł, jak w jego głowie rozbrzmiewają raz jeszcze słowa i odgłosy towarzyszące ich spotkaniu: Longfellow dziękujący im serdecznie za przyjście, Greene recytujący Tennysona, astmatyczne świsty Holmesa, pełne mocy słowa Ulissesa, najpierw wypowiedziane z pokładu jego skazanej na zagładę łodzi, a potem powtórzone w Piekle. Wszystko to wymieszało się w jego mózgu i ułożyło w nową całość.
Doktor Holmes zobaczył, jak Lowell przyciska palce do czoła. Spodziewał się, że przyjaciel krzyknie, aby ich zbudzić: w pewnym sensie miał nawet nadzieję, że tak właśnie się stanie. Dlatego słowa Lowella tak go zaskoczyły.
Lowell zaczął cichym szeptem, a z każdym słowem z twarzy ustępowało mu napięcie:
– „Żeglarze, / Którzyście trudem i troską, i męką / Trwali w jedności ze mną… ".
Tb był wers z wiersza Tennysona o Ulissesie. Stary heros wzywał swoją załogę, aby rzuciła wyzwanie śmierci.
Lowell pochylił się, uśmiechnięty, i kontynuował z powagą, która pochodziła w tym samym stopniu z jego dźwięcznego głosu, co z samych słów:
– „Jużeśmy niemłodzi. / Ale i starość ma swą cześć i pracę. / Wszystkie zamyka sprawy śmierć, lecz przedtem / Rozbłysnąć jeszcze może czyn szlachetny… ".
Holmes był zdumiony, choć nie mocą słów, bo wiersza Tennysona nauczył się na pamięć dawno temu. Przytłoczyło go znaczenie, jakie dla niego miały. Poczuł wewnętrzne drżenie. To nie była zwykła recytacja: Lowell mówił do nich. Longfellow i Fields również patrzyli z zachwytem i lękiem, i dla nich bowiem sens słów był jasny. Lowell, recytując z uśmiechem, właśnie ośmielił ich do tego, aby dążyli do poznania prawdy ukrytej za dwoma morderstwami.
W okna wraz ze skowytem wiatru uderzały fale deszczu. Zdawały się smagać z całą mocą jedno, tylko po to, by po chwili przenieść swój atak na drugie. Nastąpił błysk zapowiadający grzmot i zagrzechotały okiennice. Hałas zagłuszył na chwilę głos Lowella i poeta przerwał recytację.
Potem przemówił Longfellow, płynnie podejmując wiersz tym samym błagalnym szeptem:
– „Głębina jęczy wieloma głosami. / Nie jest za późno, moi przyjaciele, / By świata jeszcze innego poszukać".
Następnie gospodarz odwrócił się ku swemu wydawcy z pytającym spojrzeniem:
– Twoja kolej, Fields.
Fields, z brodą spoczywającą na rozchylonym surducie, w odpowiedzi na zaproszenie pochylił głowę i zaczął pocierać palcami łańcuszek przy swej kamizelce. Holmes drżał, że Lowell i Longfellow gotowi są porwać się na to szaleństwo, dlatego Fields był jego ostatnią nadzieją. Wydawca był wszak aniołem stróżem swoich poetów i nie pozwoliłby im rzucić się głową naprzód na zatracenie. Fields nie doświadczył traumy w osobistym życiu, nigdy nie miał rodziny, nie zaznał zatem troski o dzieci, które nie dożyły swych pierwszych lub drugich urodzin, ani o ich matki, które oddały ducha w czasie porodu. Wolny od domowych ograniczeń, skierował instynkt opiekuńczy ku swoim autorom. Niegdyś spędził całe popołudnie, kłócąc się z Longfellowem o wiersz, który opowiadał o wraku „Hesperusa". Kłótnia sprawiła, że Longfellow nie zdążył na planowaną wycieczkę luksusową łodzią Corneliusa Vanderbilta. Łódź kilka godzin później stanęła w ogniu i zatonęła. Holmes modlił się, aby i tym razem Fields spierał się z nimi, aż niebezpieczeństwo przeminie.
Wydawca musiał wiedzieć, że nie są ludźmi czynu, lecz literatami, a do tego posuniętymi w latach. Szaleństwo wojowników wyruszających w niemożliwy do wygrania bój to była tylko poezja, coś, o czym można poczytać lub opowiedzieć wierszem dla nasycenia złaknionej publiczności.
Fields otwarł usta, potem jednak zawahał się, jak ktoś, kto próbuje mówić przez sen, który go męczy. Wyglądał, jakby walczył z atakiem morskiej choroby. Holmes westchnął współczująco, przesyłając mu spojrzeniem swoją aprobatę dla jego sprzeciwu. Lecz oto nagle wydawca, patrząc spod zmarszczonych brwi najpierw na Longfellowa, a potem na Lowella, powstał energicznie z fotela i godząc się na to, co ma nadejść, wyszeptał:
– „I chociaż / Już nie jesteśmy mocą tą, co niegdyś / Ziemią i niebem trzęsła, czym jesteśmy, / Jesteśmy:".
Czy jesteśmy dość silni, by rozwikłać zagadkę tych zabójstw? – zastanawiał się Holmes. – Mrzonki, nic więcej! Popełniono dwa okropne morderstwa, lecz traktując rzecz ściśle naukowo, nie da się udowodnić, że za nimi pójdą dalsze. – Ich zaangażowanie w sprawę mogło być wysoce niestosowne lub, co gorsza, ryzykowne. Doktor żałował, że uczestniczył w oględzinach zwłok w Kolegium Medycznym i że w ogóle powiedział o swoim odkryciu przyjaciołom. Nie mógł się jednak obronić przed pewną natrętną myślą: – Co zrobiłby Junior? Kapitan Holmes? Doktor oglądał życie z tak wielu perspektyw, że mógł z łatwością przyjmować różne punkty widzenia. Junior przyjmował zawsze jeden punkt widzenia. Tylko ograniczeni mogą być prawdziwie dzielni. Holmes zacisnął mocno powieki.
Co zrobiłby Junior?… – Doktor przypomniał sobie, jak odwiedził Wendella juniora w jego kompanii, gdy odziani w błękitne mundury chłopcy opuszczali obóz ćwiczeń. Życzył mu wtedy powodzenia i wyraził żal, że sam jest już zbyt stary, by walczyć. Ale tak naprawdę wcale tego nie żałował. Dziękował niebiosom, że nie jest już młody.
Lowell pochylił się ku Holmesowi i łagodnym, pobłażliwym tonem powtórzył słowa Fieldsa:
– „Czym jesteśmy, / Jesteśmy:".
Owszem, jesteśmy tym, czym jesteśmy – wybraliśmy nasze role. To uspokoiło odrobinę Holmesa. Trzej czekający na niego przyjaciele zgadzali się z nim. Mógł odejść zobojętniały. Wziął głęboki, astmatyczny wdech, taki, po którym następował donośny wydech ulgi. A jednak zamiast wypuścić powietrze, Holmes podjął decyzję. Początkowo nie rozpoznał własnego głosu, który zabrzmiał tak, jakby przemówiło samo szlachetne widmo Ulissesa, rozmawiające z Dantem. Wiedział jedynie, co stało za decyzją, którą oznajmił słowami Tennysona: