– „Czym jesteśmy, / Jesteśmy: związkiem mężnych serc, osłabłych / Pod ciężkim czasu i losu brzemieniem, / Silnych pragnieniem, by się z losem zmagać, / Szukać, znajdować, wędrować – zrobił pauzę – do końca".
– Szukać – szepnął Lowell w zamyśleniu, po kolei, metodycznie badając twarze towarzyszy i zatrzymując wzrok na Holmesie – wędrować, znajdować…
Zegar wybił pełną godzinę i Greene poruszył się, ale nie było już potrzeby dalej o tym mówić: Klub Dantego odrodził się.
– Och, stokrotnie przepraszam, mój drogi Longfellow – Greene ocknął się z parsknięciem, obudzony niespiesznymi uderzeniami starego zegara. – Gzy ominęło mnie coś ważnego?
Część druga
8
Tydzień, w którym odnaleziono ciało wielebnego Talbota, przyniósł niewiele zmian w robotniczej dzielnicy Bostonu. Był to nadal ten sam trójkąt ulic, ze wszechobecnymi ruderami, knajpami, burdelami i tanimi hotelikami, których obecność sprawiła, że mieszkańcy, mogący sobie na to pozwolić, już dawno opuścili to miejsce. Biała para wciąż buchała z kominów hut szkła i żelaza, chodniki nadal były zaśmiecone skórkami pomarańczy, a ulice o dziwnych porach nieodmiennie wypełniał wesoły śpiew i taniec. Tramwaje konne przywoziły gromady czarnych. Przybywały młode kobiety – praczki z chustkami w krzykliwych kolorach na głowach i pomoce domowe przystrojone biżuterią, która kołysząc się, pobrzękiwała. Niekiedy trafiał się też wciąż rzadki obrazek: czarnoskóry żołnierz lub marynarz w mundurze. Podobnie niecodzienny widok stanowił pewien Mulat, spacerujący ulicami w pozie pełnej godności. Jedni go ignorowali, inni wyśmiewali, zasuszeni starcy przyglądali mu się bacznie, wiedząc w swej mądrości, że Rey to policjant, co tak samo czyniło go innym, jak fakt, że jest mieszańcem. Czarni w Bostonie czuli się bezpiecznie, wolno im było nawet uczęszczać do szkół, mogli bez przeszkód korzystać z komunikacji miejskiej i dlatego zachowywali się spokojnie. Gdyby jednak posterunkowy uczynił w trakcie służby jakiś fałszywy krok lub stanął na drodze niewłaściwej osobie, łatwo mógłby wywołać wybuch nienawiści. Murzyni wygnali go ze swego świata, a ponieważ powody, dla których to uczynili, uznawali za słuszne, Rey nie doczekał się nigdy żadnych wyjaśnień ani przeprosin.
Kilka gawędzących kobiet, niosących koszyki na głowach, zatrzymało się, by przyjrzeć mu się z ukosa. Piękna brązowa skóra Mulata zdawała się pochłaniać całe światło latarni, kiedy przechodził obok. Po drugiej stronie ulicy kręcił się jakiś rosły mężczyzna. Policjant rozpoznał go. Był to drobny złodziej, zwany Hiszpańskim Żydem, który nieraz był już przesłuchiwany na głównym posterunku. Nicholas Rey wspiął się na wąskie schody domu, gdzie mieszkał. Drzwi pokoju, który wynajmował, znajdowały się na pierwszym piętrze. Chociaż lampa była stłuczona, gdy posterunkowy dotarł na półpiętro, zauważył podejrzany cień. Ktoś stał na progu jego kwatery, zagradzając wejście.
Ten tydzień obfitował w wydarzenia. Kiedy Rey zawiózł Kurtza na oględziny zwłok wielebnego Talbota, odnalezionych właśnie w Drugim Kościele Unitariańskim, kościelny powiódł naczelnika i kilku sierżantów ku schodom prowadzącym do podziemi. Kurtz przystanął i ku zaskoczeniu posterunkowego nakazał mu, aby do nich dołączył. Przez dłuższą chwilę Rey jak urzeczony przypatrywał się ciału wciśniętemu do góry nogami w otwór w ziemi, zanim dostrzegł w półmroku wystającą stopę ofiary: spaloną, pokrytą pęcherzami i zdeformowaną. Kościelny opowiedział im o okolicznościach swego makabrycznego odkrycia.
Wydawało się, że palce nieboszczyka lada chwila odpadną od różowych, pozbawionych skóry, bezkształtnych stóp, i trudno było odróżnić tę część stopy, której trzymały się palce, od tej, która niegdyś była piętą. Ów szczegół – stopy spalone „od pięt po palce" – który okazał się tak znaczący dla członków Klubu Dantego, policjantom jawił się jako czyste szaleństwo.
– Podpalono tylko stopy? – Rey końcem palca delikatnie dotknął zwęglonego, kruszącego się ciała. Spalone mięso tliło się jeszcze i posterunkowy szybko cofnął dłoń, w obawie że się poparzy. Był zdumiony, jak wiele gorąca może przyjąć ludzkie ciało, zanim całkowicie utraci swój kształt. Kościelny Gregg patrzył ze łzami w oczach, jak dwaj policjanci wynoszą zwłoki Talbota. Nagle coś sobie przypomniał.
– Papier! – zawołał, chwytając pod rękę Reya, jedynego funkcjonariusza, jaki pozostał na dole. – Wokół grobów są wszędzie skrawki papieru. Nie wiadomo skąd… On nie powinien tutaj wchodzić! A ja nie powinienem go tu wpuszczać!
Znów wybuchnął niepowstrzymanym szlochem. Rey obniżył swoją latarnię i ujrzał pokryte drukiem strzępki papieru, niczym nie wypowiedziany wyrzut sumienia.
Gazety tak często pisały o zamordowaniu sędziego i kaznodziei, że dla czytelników stali się oni nierozłączną parą; w czasie rozmów prowadzonych na rogach ulic często wspominano o „zabójstwie Healeya i Talbota". Czy to właśnie tej powszechnej skłonności do łączenia ich razem dał wyraz doktor Oliver Wendell Holmes w owej dziwnej uwadze, poczynionej w domu Longfellowa tego wieczoru, gdy znaleziono ciało Talbota? Holmes zaoferował Reyowi swoje usługi z nerwowością studenta medycyny. „Być może coś, co brzmi jak łacińska przepowiednia, w jakimś stopniu przyczyni się do ujęcia grasującego po naszym mieście zabójcy… " Słowo „zabójca" ukłuło Reya. Doktor zakładał, że obu zbrodni dokonała ta sama osoba. Nic jednak, prócz niesłychanej brutalności, nie łączyło przecież tych morderstw w oczywisty sposób. Może jeszcze tylko to, że w obu wypadkach ciała były nagie, a zdjęte z nich ubrania – schludnie poskładane, ale tej informacji nie było jeszcze w gazetach, kiedy posterunkowy rozmawiał z Holmesem. Być może był to jedynie lapsus zarozumiałego doktora. Być może.
Gazety okraszały główną sensacyjną informację o morderstwach mnóstwem doniesień o innych przestępstwach i aktach przemocy: uduszeniach, napadach rabunkowych, wysadzaniu sejfów, maltretowanym dziecku w pensjonacie Fort Hill, na wpół uduszonej prostytutce znalezionej kilka kroków od posterunku policji. Pośród tych sensacji była też wzmianka o dziwnym incydencie z włóczęgą, którego doprowadzono na przesłuchanie na główny posterunek i któremu policja pozwoliła wyskoczyć przez okno i zabić się na oczach, bezsilnego naczelnika Kurtza. Nagłówki gazet krzyczały: CZY POLICJA BIERZE JAKĄKOLWIEK ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA BEZPIECZEŃSTWO OBYWATELI?
Rey zatrzymał się na półpiętrze ciemnej klatki schodowej swojego domu i upewnił się, że nikt za nim nie idzie. Zacisnął dłoń na pałce ukrytej pod płaszczem i ruszył dalej.
– Jestem tylko ubogim żebrakiem, łaskawy panie – usłyszał.
Nietrudno było rozpoznać człowieka, który wypowiedział te słowa ze szczytu schodów, gdy zza rogu ukazała się para nóg w wąskich spodniach i podkutych butach. Langdon Peaslee, najlepszy z bostońskich kasiarzy, nonszalancko polerował szerokim mankietem koszuli diamentową szpilkę zdobiącą jego krawat.
– Co tam słychać dobrego, mości białasku? – Peaslee wyszczerzył w uśmiechu ostre zęby. – Przybij no piątkę. – Chwycił dłoń Reya. – Nie widziałem twojej cudnej facjaty od czasu tamtego przesłuchania. Powiedz no, czy tam na górze to przypadkiem nie twój pokój? – Niewinnym gestem wskazał na drzwi za sobą.