„Nie ma cię tutaj!" – mamrotał Lowell, dręczony wciąż tą samą myślą: gdyby nie był tak pewny winy Bachiego, gdyby posiadał choć część sceptycyzmu Holmesa, mogliby znaleźć zabójcę, a Phineas Jennison żyłby nadal. I wtedy gdy chciał już poprosić któregoś ze sklepikarzy o szklankę wody, zobaczył przed sobą błyszczący biały płaszcz i biały jedwabny kapelusz; człowiek odziany w ten charakterystyczny strój sunął dziarsko do przodu, wspierając się na ozdobionej złotem lasce.
Phineas Jennison.
Lowell przetarł oczy, którym nie ufał, zdając sobie sprawę ze stanu swego umysłu, ale wciąż widział Jennisona, całego i zdrowego, jak szedł, roztrącając przechodniów, którzy ustępowali mu z drogi z podejrzliwym wyrazem twarzy.
A więc żył…
Lowell chciał krzyknąć, ale zawiodło go zaschnięte gardło, chciał biec, lecz czuł, że ma spętane nogi.
– Ach, Jennison! – Gdy tylko odzyskał głos, zaczęły mu łzawić oczy. – Phinny, Phinny, to ja, Lowell! Obejrzyj się! Ty żyjesz!
Lowell rzucił się do przodu, roztrącając przechodniów, i szarpnął Jennisona za ramię, obracając go twarzą do siebie. Ale zobaczył tylko upiorną hybrydę. W szytym na zamówienie płaszczu i kapeluszu Jennisona, wspierając się na jego błyszczącej lasce, szedł starzec z kilkudniowym zarostem na pokrytej brudem twarzy i o zdeformowanych członkach. Nędzarz trząsł się ze strachu w uścisku Lowella.
– Jennison… – powtórzył już ciszej Lowell.
– Niech pan nie wzywa policji, błagam… Ja marzłem…
Okazało się, że to włóczęga, który odkrył ciało Jennisona w opuszczonym forcie, dokąd trafił z przytuliska na sąsiedniej wyspie. Znalazł piękne ubranie złożone w kostkę na podłodze magazynu, gdzie wisiał okaleczony przedsiębiorca, i zabrał kilka rzeczy.
Harvard Yard był zasypany śniegiem. Lowell bezskutecznie szukał w kampusie Edwarda Sheldona. Poeta wysłał do niego list w czwartek wieczór, po tym jak zobaczył studenta razem z „widmem", domagając się, aby niezwłocznie stawił się w Elmwood. Ale Sheldon nie odpowiedział. Kilku kolegów powiedziało, że nie widzieli go od paru dni. Przypomnieli Lowellowi, że jest już spóźniony na swój wykład. Gdy poeta wszedł do sali wykładowej w University Hall, obszernego pomieszczenia, w którym niegdyś znajdowała się kaplica, i przywitał się tradycyjnym „Szanowni panowie, bracia studenci… ", młodzi ludzie jak zwykle odpowiedzieli mu śmiechem. „Bracia grzesznicy" – tak zwracali się do wiernych kaznodzieje kongregacjonaliści, których pamiętał z dzieciństwa. Również jego ojciec – pastor. A także ojciec Holmesa. Bracia grzesznicy. Nic nie mogło naruszyć szczerej pobożności ojca Lowella, jego wiary w Boga, który dawał mu siły.
– Czy jestem właściwym człowiekiem, aby uczyć niewinną młodzież? Żadną miarą! – Lowell usłyszał własne słowa, gdy dotarł do trzeciej części wykładu o Don Kichocie. – Az drugiej strony – rozważał – bycie profesorem szkodzi też mnie samemu, sprawiając, że moja myśl, jeśli nawet się zapala, to miast skakać na spotkanie pierwszej iskry, pełga niczym płomyk po zawilgoconym loncie.
Dwóch zaniepokojonych studentów podbiegło, aby go podtrzymać, gdy niemal stracił równowagę. Lowell podszedł chwiejnym krokiem do okna i wystawił głowę na zewnątrz, zamykając oczy. Jednak zamiast zimnego powiewu, na który liczył, poczuł uderzenie gorąca, jakby nos i policzki paliły mu płomienie piekieł. Potarł swe zwisające wąsy. One też były ciepłe i wilgotne. Gdy otworzył oczy, ujrzał tańczące w dole płomienie. Wybiegł z sali i popędził w dół po kamiennych schodach University Hall. Na Harvard Yard płonęło żarłoczne ognisko.
Stojący w półkolu dostojni zgromadzeni wpatrywali się z uwagą w płomienie. Wrzucali w nie książki z wielkiego stosu. Byli to miejscowi pastorzy, unitarianie i kongregacjonaliści, członkowie Korporacji Harwardzkiej i kilku przedstawicieli Harwardzkiej Rady Nadzorczej. Jeden z nich podniósł jakąś broszurę, zmiął ją i cisnął jak piłkę w płomienie. Podniosły się okrzyki radości. Lowell podbiegł, przyklęknął na jedno kolano i wyciągnął druk z ognia. Okładka była już zwęglona, ale na osmalonej karcie tytułowej nadal widniał napis: „W obronie Charlesa Darwina i jego teorii ewolucji".
Lowell nie panował już nad sobą. Naprzeciw niego stał profesor Louis Agassiz. Z powodu dymu i gorąca krzywił twarz, lecz ujrzawszy poetę, zamachał do niego przyjaźnie.
– Jak noga, panie Lowell?
– Agassiz, co tu się dzieje?
– To? No cóż, to konieczność, choć przyznam, że szkoda marnować tyle dobrego papieru!
Przez zaparowaną szybę w oknie Gore Hall, groteskowej gotyckiej budowli z granitu, w której mieściła się biblioteka uniwersytecka, spoglądał na dół doktor Augustus Manning, skarbnik Korporacji. Lowell pospieszył ku masywnej bramie i ruszył przez nawę, czując z zadowoleniem, że z każdym długim krokiem wracają mu spokój i rozsądek. W Gore Hall z obawy przed pożarem nie używano świeczek ani gazu, więc biblioteczne wnęki były pogrążone w cieniu.
– Manning! – krzyknął Lowell, za co został upomniany przez bibliotekarza.
Skarbnik czaił się na podeście nad czytelnią, zbierając jakieś książki.
– Ma pan teraz wykład, profesorze Lowell. Pozostawianie studentów bez nadzoru nie zostanie uznane za właściwe zachowanie przez Korporację Harwardzką.
Lowell musiał wytrzeć twarz chusteczką, zanim wdrapał się na podest.
– Odważacie się palić książki w instytucji, której zadaniem jest edukacja!
Miedziane rury nowatorskiego systemu ogrzewania zamontowanego w Gore Hall ciągle przepuszczały parę, której kłęby wypełniały bibliotekę, skraplając się na oknach, książkach i ubraniach studentów.
– Świat religii ma wobec nas, a w szczególności wobec pana przyjaciela, profesora Agassiza, dług wdzięczności za to, że wspiera nas w walce z potworną doktryną, która głosi, że pochodzimy od małpy, profesorze. Pański ojciec z pewnością by się ze mną zgodził.
– Agassiz jest zbyt mądry – odparł Lowell, gdy wszedł na podest. – Jeszcze pana opuści. Może pan być pewien! Tym, którzy boją się myśleć, myśl i tak zawsze będzie zagrażać.
Manning uśmiechnął się krzywo.
– Czy pan wie, że przekazałem za pośrednictwem Korporacji sto tysięcy dolarów na muzeum Agassiza? Jestem przekonany, że profesor zrobi dokładnie to, co mu powiem.
– O co panu chodzi, Manning? Dlaczego nienawidzi pan przekonali innych ludzi?
Skarbnik spojrzał na Lowella z ukosa.
– Byliśmy szlachetnym krajem, w którym panowały sprawiedliwość i ład moralny, ostatnim, osieroconym dzieckiem wielkiej rzymskiej rzeczpospolitej. – Jego głos nie brzmiał już tak pewnie jak przed chwilą. – Nasz świat niszczeje i dusi się pod naporem obcych. Nowomodne niemoralne myśli i idee nadciągają wraz z każdym przybyłym cudzoziemcem, sprzeniewierzając się zasadom, na których zbudowano Amerykę. Sam pan to widzi, profesorze. Czy pan sądzi, że dwadzieścia lat temu doszłoby do tej okropnej wojny? Że rodak wystąpiłby przeciwko rodakowi? Zostaliśmy zatruci. Wojna, nasza wojna, wcale się nie skończyła. Dopiero się zaczyna. Uwolniliśmy demony, toteż unoszą się dziś w powietrzu, którym oddychamy. Rewolucje, mordy, złodziejstwo mają początek w naszych duszach i przenikają na ulice i do naszych domów…