– Wendy, to ty?
Syn udał, że nie słyszy, lecz doktor powtórzył pytanie i zaczął przeciskać się między żołnierzami w jego kierunku.
– Witaj, ojcze.
– Wendy, może zechcesz podejść i przywitać się z Lowellem i gubernatorem Andrew? Pozwól, że pochwalę się przed nimi twoim galowym mundurem…
Junior zauważył, że spojrzenie ojca powędrowało gdzieś w bok.
– Chwileczkę! To musi być ta szkocka klika, o której wspominał Andrew. Powinienem spotkać się z jednym z tych dżentelmenów, młodym mitologiem nazwiskiem Lang. Chcę z nim omówić kilka pomysłów, jakie przyszły mi do głowy w związku z Orfeuszem wyprowadzającym Eurydykę z otchłani piekielnych. Czytałeś jakieś jego prace, Wendy?
Holmes wziął syna pod rękę i pociągnął w przeciwną część sali.
– Nie – Junior wyrwał się, chcąc zatrzymać ojca.
Doktor spojrzał na niego z wyrzutem.
– Przyszedłem tu tylko po to, aby pokazać się z innymi członkami mojego regimentu, ojcze. Za chwilę idę do Jamesów, żeby spotkać się z Minny. Proszę, przeproś ode mnie swoich przyjaciół.
– Widziałeś? Jesteśmy nadal radosną kompanią, Wendy, choć kolejne lata mijają lotem błyskawicy. Mój chłopcze, ciesz się swoją podróżą łodzią młodości, zbyt łatwo bowiem gubi się ona na morzu!
– Ach, byłbym zapomniał – rzucił Junior, spoglądając przez ramię na mitologa, który stał nieopodal, uśmiechając się krzywo. – Słyszałem, jak ten Lang wyrażał się lekceważąco na temat Bostonu.
Twarz Holmesa spoważniała.
– Doprawdy? A zatem szkoda na niego naszego cennego czasu, mój chłopcze.
– Skoro tak uważasz, ojcze… Powiedz mi, nadal pracujesz nad nową powieścią?
Zainteresowanie Juniora sprawiło, że na oblicze doktora powrócił uśmiech.
– A jakże! Co prawda ostatnio większość czasu pochłaniały mi pewne inne przedsięwzięcia, lecz Fields zapewnia, że kiedy książka się w końcu ukaże, będzie wielkim sukcesem kasowym. Jeśli się tak nie stanie, rzucę się chyba do Atlantyku.
– Krytycy znów będą mieli na tobie używanie… – powiedział Junior, wahając się, czy ciągnąć swą myśl dalej.
Nagle poczuł przemożną chęć, by przebić wrednego mitologa szpadą. Obiecał sobie, że zapozna się z którąś z prac tego Langa, z góry licząc na to, że będzie to przeciętne dzieło.
– Mam nadzieję, że będę miał okazję ją przeczytać, gdy się ukaże.
– Byłbym z tego bardzo rad, mój chłopcze – powiedział Holmes cicho za oddalającym się synem.
Rey odnalazł jednego z weteranów, o których wspominał diakon z domu pomocy. Jednoręki żołnierz właśnie skończył tańczyć ze swoją żoną.
– Kiedy utworzono wasz oddział – powiedział z dumą do Reya – byli tacy, którzy mówili mi, że nie będą walczyć w „wojnie czarnuchów". Doprowadzało mnie to do szału.
– Poruczniku – przerwał mu Rey – ten dżentelmen, którego panu opisałem… Czy mógł go pan kiedyś widzieć w domu pomocy dla żołnierzy?
– Z pewnością, z pewnością. Wąsy w podkowę, koloru słomy, zawsze w mundurze… To Blight. Tak się nazywa. Jestem tego absolutnie pewny. Kapitan Dexter Blight. Bystry gość, zawsze coś czytał. I dobry oficer, tak mi się zdaje.
– Proszę mi powiedzieć, czy podobały mu się jakoś szczególnie kazania pana Greene'a?
– Och, bracie, z pewnością mu się podobały! Te kazania były dla nas jak świeże powietrze. Śmielsze niż wszystko, co dotąd słyszałem. Jasne, że tak. Zdaje się, że kapitan szczególnie je lubił!
Rey ledwo nad sobą panował.
– Czy wie pan, gdzie mogę spotkać kapitana Blighta?
Weteran objął zdrowym ramieniem żonę i wyciągnął przed siebie swój kikut.
– Myślę, że wiem – odparł. – Niech no pan spojrzy w tamtą stronę.
Kapitan Dexter Blight z 19. Regimentu Stanu Massachusetts nosił wąsy w kształcie odwróconej litery U, barwy siana, dokładnie takie, jak opisał je Greene.
Spojrzenie policjanta, trwające długie trzy sekundy, było dyskretne, lecz czujne. Rey był zaskoczony ciekawością, z jaką chłonął każdy szczegół wyglądu człowieka, którego szukał.
– Posterunkowy Nicholas Rey? Czy to pan? – gubernator Andrew spojrzał na niego i wymienił z nim przesadnie serdeczny uścisk dłoni. – Nie powiedziano mi, że pan przyjdzie!
– Nie planowałem tego, gubernatorze. Jestem jednak zmuszony prosić pana o wybaczenie… – z tymi słowami Rey wmieszał się w ciżbę żołnierzy, a gubernator, który niegdyś mianował go funkcjonariuszem bostońskiej policji, został tam, gdzie stał, z wyrazem niedowierzania na twarzy.
Nagłe pojawienie się Blighta, najwyraźniej nie dostrzeżone przez innych uczestników przyjęcia, przyćmiło wszystkie inne myśli członków Klubu Dantego. Wprost pożerali go oczami. Czy ten człowiek, z pozoru śmiertelny i zwyczajny, mógł schwytać Phineasa Jennisona i pociąć go na kawałki? Był dobrze zbudowany, a jego twarz zdawała się wyrażać roztargnienie, lecz poza tym w swoim czarnym filcowym kapeluszu i prostym mundurze wyglądał dość niepozornie. Czy mógł to być on – uczony tłumacz, który zamienił słowa Dantego w czyn i raz po raz wyprowadzał ich w pole?
Holmes przeprosił kilku swych wielbicieli i popędził do Lowella.
– Ten człowiek… – wyszeptał doktor, przestraszony, że coś poszło nie tak.
– Wiem – odpowiedział mu szeptem Lowell. – Rey też już go zauważył.
– Czy powinniśmy pokazać go Greene'owi? – spytał Holmes. – W tym człowieku jest coś… Nie wydaje się…
– Patrz! – rzucił Lowell.
W tym momencie kapitan Blight dostrzegł George'a Washingtona Greene'a wałęsającego się samotnie po sali. Wydatne nozdrza żołnierza poruszyły się, zadrgały. Stary pastor, zatopiony w myślach, błądził wzrokiem po rzeźbach i obrazach, jakby był na wystawie w galerii. Blight przyglądał się przez chwilę Greene'owi, a potem niepewnie skierował się w jego stronę.
Rey ruszył do przodu, aby znaleźć się bliżej, lecz gdy odwrócił się, by sprawdzić, co robi kapitan, dostrzegł, że Greene zajęty jest rozmową z pewnym kolekcjonerem książek, natomiast Blight zmierza w stronę drzwi wyjściowych.
– Do diabła! – wykrzyknął Lowell. – On wychodzi!
Powietrze na Beacon Hill było krystalicznie czyste. Na niebie nie było nawet jednej chmury, a połówka księżyca sprawiała wrażenie wyciętej precyzyjnym ruchem ostrego skalpela.
Rey dostrzegł żołnierza w mundurze, który kuśtykał, podpierając się laską z kości słoniowej.
– Kapitanie! – zawołał Rey.
Dexter Blight rozejrzał się wokoło i zmierzył natręta twardym, badawczym wzrokiem.
– Kapitanie Blight…
– Kim pan jest?
– Posterunkowy Nicholas Rey. Muszę z panem porozmawiać – powiedział Rey, pokazując swoją odznakę policyjną. – To zajmie tylko chwilę.
Blight uderzył w lód swoją laską i przyspieszył kroku.
– Nie mam nic do powiedzenia!
Rey chwycił go za ramię.
– Jeśli spróbujesz mnie aresztować, wypruję ci flaki i rozwłóczę je wokół Żabiego Stawu! – wrzasnął Blight.
Rey zląkł się, że zaszła koszmarna pomyłka. Nie tego człowieka szukali. Jego niepowstrzymany wybuch gniewu nie był objawem odwagi, lecz przerażenia. Rey spojrzał za siebie na Dom Stanowy, skąd z nadzieją na twarzach spieszyli w dół po schodach członkowie Klubu Dantego. Oczyma wyobraźni ujrzał też twarze innych mieszkańców Bostonu, którzy skłonili go do tego pościgu. Naczelnik Kurtz… Z każdym kolejnym morderstwem czuł się coraz mniej pewnie w roli strażnika metropolii, zmuszonej rozrastać się zbyt szybko, aby móc przyjąć wszystkich, którzy pragnęli nazwać ją swoim domem. Ednah Healey… Rysy twarzy wdowy zacierały się w słabnącym świetle lampy w jej sypialni. Obsesyjnie rozdrapując swe ciało, czekała na wyzdrowienie. Kościelny Gregg i Grifone Lonza… Choć nie zginęli z ręki mordercy, padli ofiarą potwornego lęku, który ogarnął ich w związku z zabójstwami.