Выбрать главу

Rzucił się w róg pokoju, gdzie na ścianie, dla dekoracji, wisiała myśliwska strzelba. Wspiął się na krzesło, by jej dosięgnąć.

– Nie! Nie! Nie! – wyjąkał.

Dan Teal wyjął broń z drżących dłoni Manninga i jakby od niechcenia zdzielił go kolbą prosto w twarz. Stał i patrzył, jak zdrajca, którego serce aż po samo dno wypełnia chłód, pada nieprzytomny na podłogę.

17

Doktor Holmes wspiął się po rozległych schodach i wszedł do Pokoju Pisarzy.

– Rey jeszcze nie wrócił? – spytał zdyszany.

Lowell ściągnął brwi, wyrażając niezadowolenie.

– Cóż, może Blight… – zaczął Holmes. – Może coś wie i Rey przybędzie z dobrymi wieściami. Co z twoją powtórną wizytą w archiwach?

– Obawiam się, że nic z niej nie będzie – westchnął Fields.

– A to dlaczego? – spytał Holmes.

Fields milczał.

– Pan Teal nie pokazał się dziś wieczorem – wyjaśnił Longfellow, po czym dorzucił: – Zapewne jest chory.

– Mało prawdopodobne – powiedział Fields z przygnębieniem w głosie. – Z dokumentów wynika, że Teal w ciągu czterech miesięcy pracy ani razu nie opuścił swojej zmiany. Musiałem mu ściągnąć na głowę jakiś kłopot, Holmes. I to po tym, jak wykazał taką lojalność wobec firmy!

– Co za bzdura… – zaczął Holmes.

– Nie powinienem był go w to wciągać! – biadał wydawca. – Manning mógł się skądś dowiedzieć, że Teal pomógł nam dostać się do środka, i doprowadził do jego aresztowania. Albo ten przeklęty Samuel Ticknor mógł zemścić się na Tealu za to, że chłopak zareagował na jego haniebne zachowanie wobec panny Emory. Zmieniając temat, rozmawialiśmy ze wszystkimi moimi ludźmi, którzy walczyli na wojnie. Żaden z nich nie przyznał się, by kiedykolwiek korzystał z domu pomocy dla żołnierzy. Nikt nie ujawnił niczego, co mogłoby się nam przydać.

Lowell przechadzał się po Pokoju Pisarzy długimi krokami, obracając głowę w stronę zionącego chłodem okna i zerkając w dół na pogrążone we mgle zaspy śnieżne.

– Rey jest przekonany, że kapitan Blight to tylko zwykły żołnierz, któremu podobały się kazania Greene'a. Blight prawdopodobnie nie powie Reyowi niczego o innych żołnierzach, nawet jak już się uspokoi. Być może nic o nich nie wie! A tymczasem bez Teala nie dostaniemy się ponownie do archiwów Korporacji. Czy wiecznie mamy czerpać z wyschniętych studni?!

Do drzwi zapukał Osgood, który poinformował, że dwóch kolejnych eksżołnierzy czeka na Fieldsa w saloniku. Wydawca znał już nazwiska wszystkich weteranów zatrudnionych w swojej firmie. Było ich razem dwunastu: Heath, Miller, Wilson, Collins, Holden, Sylvester, Rapp, Van Doren, Drayton, Flagg, King i Kellar. Z dokumentów wynikało również, że jeden były pracownik wydawnictwa, Samuel Ticknor, otrzymał powołanie, lecz po dwóch tygodniach służby zapłacił ustawowe trzysta dolarów, by kupić sobie zastępstwo.

„A jakżeby inaczej" – pomyślał Lowell, po czym zwrócił się do Fieldsa:

– Daj mi adres Teala. Pojadę go poszukać. Tak czy owak, nic nie możemy zrobić, dopóki nie wróci Rey. Holmes, nie wybrałbyś się ze mną?

Fields poinstruował J. R. Osgooda, aby pozostał w biurze, na wypadek gdyby był potrzebny. Znużony Osgood rzucił się z westchnieniem na szeroki fotel. Aby wypełnić czymś czas, wyciągnął z najbliższej półki książkę Harriet Beecher Stowe. Otworzył ją i spostrzegł, że ze strony tytułowej, na której znajdowała się dedykacja autorki dla Fieldsa, ktoś wyskubał niewielkie strzępki papieru, nie większe od płatków śniegu. Osgood przekartkował książkę i odkrył, że tego samego świętokradztwa dopuszczono się jeszcze na paru innych stronach.

– Dziwna sprawa… – powiedział do siebie w zamyśleniu.

W stajni Lowell i Holmes odkryli z przerażeniem, że klacz Fieldsa wije się w konwulsjach na ziemi. Drugi koń przyglądał się tej scenie smutnym wzrokiem i kopał każdego, kto ośmielił się zbliżyć. Zaraza końska całkowicie sparaliżowała transport publiczny w mieście, poeci musieli więc iść piechotą.

Adres, jaki Dan Teal podał w formularzu, który wypełnił, kiedy ubiegał się o pracę w firmie Fieldsa, wskazywał na skromny dom w południowej dzielnicy miasta.

– Pani Teal? – Lowell uniósł kapelusz na widok stojącej w drzwiach kobiety o zatroskanym wyglądzie. – Nazywam się Lowell. A to, być może znany pani, doktor Holmes.

– Nazywam się Galvin, nie Teal – powiedziała kobieta i przyłożyła dłoń do piersi.

Lowell sprawdził numer domu w swoich papierach.

– Czy zatem nie mieszka u pani lokator nazwiskiem Teal?

Spojrzała na nich smutnym wzrokiem.

– Nazywam się Harriet Galvin – powtórzyła wolno, jakby mówiła do dziecka lub kogoś mało rozgarniętego. – Mieszkam tu z moim mężem i nie mamy lokatorów. Nigdy nie słyszałam o żadnym panu Tealu.

– Od dawna pani tu mieszka? – spytał doktor Holmes.

– Od pięciu lat.

– Kolejna wyschnięta studnia – wymamrotał do siebie Lowell.

– Madame – zwrócił się Holmes do pani Galvin – czy byłaby pani tak uprzejma i zaprosiła nas do środka? Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.

Kobieta wpuściła ich do domu. Uwagę Lowella przyciągnął natychmiast wiszący na ścianie dagerotyp.

– Czy mogłaby pani dać mi szklankę wody? – poprosił Lowell.

Gdy kobieta wyszła z pokoju, poeta rzucił się ku oprawionemu w ramy portretowi. Przedstawiał on żołnierza ubranego w nowy, acz nieco przyduży mundur.

– Wielkie nieba! To on, Wendell! Jak pragnę zdrowia, to Dan Teal!

Miał rację.

– Teal był w wojsku? – spytał Holmes.

– Nie było go na żadnej z list Osgooda!

– I nic dziwnego: „Podporucznik Benjamin Galvin" – Holmes przeczytał napis wytłoczony poniżej. – A zatem Teal to tylko przybrane nazwisko. Szybko, póki pani Galvin jest zajęta.

Holmes przemknął do sąsiedniego, zagraconego pokoju. Wypełniały go starannie ułożone elementy żołnierskiego ekwipunku. Jeden z nich natychmiast przykuł uwagę doktora: wisząca na ścianie szabla. Holmes poczuł na plecach dreszcz. Zawołał Lowella. Ten zjawił się natychmiast i również zadrżał na ten widok.

Doktor odgonił krążącego w pomieszczeniu komara. Zirytowany Lowell zgniótł owada na ścianie.

Holmes ostrożnie zdjął broń ze ściany.

– To jest dokładnie ten rodzaj ostrza… W zasadzie to tylko ozdoba naszych oficerów, przypominająca o dawnych, bardziej cywilizowanych formach walki. Junior też ma taką szablę i paradował z nią na bankiecie jak dziecko… Ta broń mogła dosięgnąć Phineasa Jennisona.

– Nie. Nie ma żadnych śladów – Lowell z obawą zbliżył twarz do lśniącego brzeszczotu.

– Resztki krwi mogą być niewidoczne dla oczu – Holmes przesunął palcem po ostrzu. – Ale śladów takiej rzezi nie daje się łatwo zmyć przez wiele dni.

Jego wzrok spoczął na plamce krwi, jaką pozostawił na ścianie zgnieciony komar.

Kiedy pani Galvin powróciła z dwiema szklankami wody, zobaczyła Holmesa trzymającego w dłoni szablę i zażądała, aby odłożył broń na miejsce. Doktor, ignorując ją, przemaszerował obok i skierował się ku wyjściu. Kobieta z gniewem stwierdziła, że weszli do domu, aby ukraść jej własność, i zagroziła, że wezwie policję.