Выбрать главу

Lowell stanął między nimi, zastawiając jej drogę. Holmes zatrzymał się przed domem i uniósł ciężką szablę. Nagle wokół ostrza, niczym opiłek żelaza przyciągany przez magnes, zakręcił się mały komar. W mgnieniu oka pojawił się drugi, potem dwa kolejne, a po chwili – jeszcze trzy. Po paru sekundach ponad szablą unosiła się chmara bzyczących owadów.

Lowell na ten widok zatrzymał się w pół słowa.

– Trzeba natychmiast posłać po Fieldsa i Longfellowa! – krzyknął Holmes.

Harriet Galvin z niepokojem słuchała Holmesa i Lowella, którzy jeden przez drugiego żądali spotkania z jej mężem. Zdumiona, spoglądała w milczeniu, jak wymieniają między sobą gesty i wyjaśnienia, dopóki nie przerwało im pukanie do drzwi.

J. T. Fields przedstawił się pani domu, lecz ona zignorowała go, zapatrzona w stojącego za nim Longfellowa. Szczupła postać poety na tle srebrzystej bieli nieba zdawała się ucieleśnieniem doskonałego spokoju. Harriet Galvin uniosła drżącą dłoń, jak gdyby chciała dotknąć jego bujnej brody, i zaiste, gdy poeta postąpił w ślad za Fieldsem, jej palce musnęły jego loki. Longfellow stanął na progu. Pani Galvin poprosiła, aby wszedł do środka.

Lowell i Holmes popatrzyli po sobie.

– Zapewne nas jeszcze nie rozpoznała – wyszeptał doktor, a jego przyjaciel zgodził się z nim.

Harriet starała się jak mogła wytłumaczyć swoje zdumienie. Opowiadała, że każdej nocy przed snem czyta poezję Longfellowa; że recytowała swemu mężowi Evangeline, gdy powrócił z wojny; że łagodnie pulsujące rytmy poematu mówiącego o wiernej, lecz niespełnionej miłości uspokajały go nawet we śnie, „nawet ostatnio, czasami" – jak ze smutkiem dodała. Znała na pamięć każdy werset Psalmu życia i na jego słowach uczyła swego męża czytania. Za każdym razem, gdy wychodził z domu, jedynie poezja Longfellowa potrafiła przynieść jej ulgę i uwolnić ją od strachu. Lecz większa część wyjaśnień pani Galvin tonęła w dojmujących szlochach, przerywanych nieustannie powtarzanym pytaniem: „Dlaczego, dlaczego, panie Longfellow?… ".

– Droga pani – powiedział łagodnie Longfellow. – Bardzo potrzebujemy pomocy, której tylko pani może nam udzielić. Musimy znaleźć pani męża.

– Ci ludzie chcą go skrzywdzić – Harriet ruchem głowy wskazała Lowella i Holmesa. – Nie rozumiem… Dlaczego pan… Panie Longfellow, skąd pan w ogóle zna Benjamina?

– Obawiam się, że nie mamy teraz dość czasu, aby wyjaśnić to w zadowalający sposób – odrzekł Longfellow.

Kobieta zdołała wreszcie oderwać wzrok od poety.

– Nie wiem, gdzie on jest, i wstyd mi za to. Benjamin prawie tu nie bywa, a kiedy już się pojawia, właściwie w ogóle się nie odzywa. Cały czas jest poza domem.

– Kiedy widziała go pani po raz ostatni? – spytał Fields.

– Był tu przez chwilę dzisiaj, kilka godzin przed panami. Wydawca sięgnął do kieszeni kamizelki po zegarek.

– Dokąd stąd poszedł?

– Kiedyś troszczył się o mnie. Teraz jestem dla niego już tylko duchem.

– Pani Galvin, to dla nas kwestia… – zaczął Fields.

Znów rozległo się pukanie. Kobieta otarła oczy chusteczką i wygładziła suknię.

– Z pewnością następny wierzyciel przyszedł tutaj, żeby mnie nękać.

Gdy Harriet wyszła na korytarz, by otworzyć, mężczyźni pochylili się ku sobie i zaczęli dyskutować nerwowym szeptem.

– Nie ma go od kilku godzin, słyszeliście? – stwierdził Lowell. – Nie ma go w Corner, to wiemy… Nie ma wątpliwości, co zrobi, jeśli go nie znajdziemy!

– Może być teraz dosłownie wszędzie, Jamey! – odparł Holmes. – A my powinniśmy wrócić do Corner i czekać na Reya. Cóż my możemy zrobić?

– Coś, cokolwiek! Longfellow? – Lowell spojrzał na przyjaciela.

– Nie mamy nawet konia… – narzekał Fields. Jakiś dźwięk z korytarza przyciągnął uwagę Lowella. Longfellow spojrzał na niego.

– Lowell?

– Lowell, słuchasz nas? – zawtórował mu Fields. Zza drzwi dobiegły ich niewyraźne słowa.

– Ten głos… – powiedział osłupiały Lowell. – Ten głos! Słuchajcie!

– Czy to Teal? – spytał wydawca. – Żona może go ostrzec! Nigdy go nie znajdziemy!

Lowell poderwał się z miejsca. Ruszył przez korytarz do drzwi wejściowych, gdzie powitało go spojrzenie przekrwionych oczu. Poeta z krzykiem rzucił się naprzód.

18

Lowell pochwycił mężczyznę i zawlókł go do domu.

– Mam go! – krzyczał. – Mam go!

– Go pan wyczynia? – wrzeszczał Piętro Bachi.

– Bachi!? Co pan tutaj robi? – spytał zdumiony Longfellow.

– Jak mnie tu znaleźliście? Niech pan powie swojemu psu, żeby trzymał łapska z dala ode mnie, signor Longfellow, albo inaczej z nim porozmawiam! – warknął Włoch, bezskutecznie usiłując szturchnąć napastnika łokciem.

– Mój drogi – powiedział Longfellow do Lowella – pozwól nam porozmawiać na osobności z signorem Bachim.

Weszli do drugiego pokoju, gdzie Lowell zażądał od Włocha, by ten powiedział im, co go tu sprowadza.

– To nie ma nic wspólnego z panem – odburknął Bachi. – Mam sprawę do tej kobiety.

– Proszę, signor Bachi – powiedział Longfellow, kręcąc głową. – Pani Galvin jest teraz zajęta. Właśnie rozmawiają z nią doktor Holmes i pan Fields.

– Co uknuliście z Tealem? – nie ustępował Lowell. – Gdzie on jest? Narobiłeś sobie niezłego bigosu, Bachi!

Włoch zrobił kwaśną minę.

– A kto to jest Teal? Po tym, jak zostałem tu potraktowany, to mnie należą się wyjaśnienia!

– Jeśli zaraz nie zacznie mówić, zaprowadzę go prosto na policję i powiem im wszystko! – rzekł Lowell do Longfellowa.

– Jak mogłem nie wpaść na to, że ten typ cały czas mydlił nam oczy?

– Ha! Sprowadź policję, oczywiście! – zawołał Bachi. – Może wtedy wreszcie odzyskam swoje pieniądze! Chcecie wiedzieć, co mnie tu sprowadza? Przyszedłem po pieniądze, które jest mi winien ten łachmyta!

Włoch przełknął z trudem ślinę, aż poruszyło się jego wydatne jabłko Adama. Najwyraźniej wstydził się celu swojej wizyty.

– Jak możecie się panowie domyślić, jestem coraz bardziej zmęczony tymi lekcjami.

– Lekcjami? Dawał jej pan lekcje? Włoskiego? – dopytywał się Lowell.

– Jej mężowi – wyjaśnił Bachi. – Tylko trzy razy, parę tygodni temu. Gratis, a przynajmniej on zdaje się tak myśleć.

– Ale przecież pan wrócił do Włoch! – wykrzyknął Lowell.

– Gdybyż tak było, signore! – uśmiechnął się smutno Bachi. – Na razie mogłem tylko patrzeć, jak odpływa tam mój brat, Giuseppe. Pewni ludzie, że tak powiem, nieprzychylni mojej osobie, sprawiają, że mój powrót jest jeszcze niemożliwy.

– Patrzył pan, jak pański brat odpływa! Co za bezczelność!

– wykrzyknął Lowell. – Gnał pan jak szalony, aby zdążyć na łódź, która płynęła do parowca! Miał pan ze sobą torbę pełną fałszywych pieniędzy. Widzieliśmy to!

– Chwileczkę! – zawołał z oburzeniem Bachi. – Skąd mogliście wiedzieć, gdzie byłem tego dnia? Żądam odpowiedzi!

Wyciągnął oskarżycielsko palce w kierunku Lowella, lecz nieporadność tego gestu uświadomiła im, że jest pijany. Bachi poczuł podchodzącą do gardła falę mdłości, ale zdołał ją szczęśliwie powstrzymać. Zakrył usta dłonią i czknął. Kiedy znowu mógł mówić, zionął niezdrowym oddechem, lecz był znacznie spokojniejszy.

– Owszem, dotarłem do parowca. Ale nie miałem przy sobie żadnych pieniędzy, ani fałszywych, ani prawdziwych. Chciałbym bardzo, aby Jowisz spuścił mi na głowę torbę złota, professore. Byłem tam tego dnia, aby przekazać mojemu bratu, Giuseppe Bachiemu, mój rękopis, który on zgodził się zawieźć do Włoch.