Выбрать главу

– I co się stało?

Dzieciak westchnął.

– Facet dostał za to wyższy wyrok. Oszustwo w celu utrudnienia śledztwa czy coś takiego.

– Zgwałcił następną dziewuchę, kiedy siedział w pierdlu?

– Nie, człowieku. Spuścił się do butelki po keczupie i wysłał ją kumplowi, który zapłacił dziewczynie pięćdziesiąt dolców, żeby rozmazała toto na gaciach, a potem krzyczała, że gwałt. No wiesz, żeby się wydawało, że na wolności szaleje prawdziwy gwałciciel, który ma takie samo DNA.

– Nie ma czegoś takiego jak dwaj faceci z takim samym kodem genetycznym. Nawet bliźniaki mają inne DNA.

– No właśnie. Na tym polegał błąd. Biegli to wiedzieli, prokurator to wiedział i policja wiedziała. Więc naciskali dziewczynę tak długo, aż wyśpiewała, co się naprawdę stało.

– Jest w tym jakiś morał?

– Tak. Zapłać dziewczynie więcej niż gówniane pięć dych! Mężczyzna westchnął.

– To kiepski plan.

– Chciałeś, żebym ci podrzucił jakiś pomysł, to podrzucam.

– Ale miałem na myśli coś dobrego.

– E tam, pierdol się.

Mężczyzna nie odpowiedział. Dzieciak także milczał.

– Trzeba znaleźć sposób na DNA – mruknął po jakimś czasie chłopak.

– No – zgodził się mężczyzna.

– Gumka na małego – prychnął dzieciak. – Po co ci coś takiego?

– Zresztą może się okazać nieskuteczna. Prezerwatywy przeciekają, pękają. Poza tym policja robi się coraz lepsza w identyfikacji substancji nawilżających i plemnikobójczych. Dzięki temu są w stanie stwierdzić, jaka to marka. Zaczynają rozpytywać w aptekach i sklepach. I nagle ni z tego, ni z owego pojawia się jakaś pani magister, która dziwnym trafem zapamiętała faceta kupującego pudełko…

– I masz przechlapane.

– No. Ci goście z laboratoriów. Każda pierdółka, jaką zostawisz na miejscu zbrodni…

Dzieciak nagle się ożywił.

– Czekaj – powiedział. – Mam pomysł.

JERSEY

Blondynka w celowniku Leupold Vari-X III 1.5-5 x 20 mm nie wyglądała na przerażoną perspektywą śmierci. Poprawiała właśnie fryzurę. Po chwili wyciągnęła kosmetyczkę i zaczęła sprawdzać szminkę na ustach – perłowy róż. Jersey poprawił ostrość w leupoldzie, gdy dziennikarka wydęła wargi do lusterka, ćwicząc jedną ze swoich uwodzicielskich min. Stojący obok niej operator opuścił ciężką, spoczywającą poprzednio na ramieniu kamerę i przewrócił oczami. Widocznie znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że cała operacja potrwa jeszcze bardzo długo.

Kilka metrów od blondyny inny reporter, tym razem ze stacji WNAC-TV produkującej program nazwany Wieści z przyszłości – tylko aby, broń Boże, nie użyć słowa „przewidywania” – z zacięciem wyskubywał nitki ze swojego błotnisto-brązowego garnituru. Jego kamerzysta siedział na trawie, popijał kawę z Dunkin’ Donuts i mrugał sennie oczami. Po drugiej stronie kamiennego obelisku, który dominował nad parkiem Bohaterów Wojennych, stał z tuzin innych dziennikarzy, poprawiających teksty i własny wygląd, ziewających ze zmęczenia, a potem spoglądających w stronę ulicy.

Ósma zero jeden rano. Poniedziałek. Jeszcze co najmniej dwadzieścia dziewięć minut do momentu, gdy według przewidywań niebieska furgonetka z zakładu karnego podjedzie pod kompleks budynków sądowych w centrum Providence. Wszyscy byli znudzeni. Jersey też nudził się jak mops. Już od zeszłego wieczoru tkwił na dachu przysadzistego ceglanego gmachu. A w nocy zrobiło się zimno, mimo że był już początek maja. Trzy żołnierskie koce, czarny kombinezon i czarne rękawiczki Boba Allena dla strzelców, a i tak Jersey trząsł się jak galareta aż do wschodu słońca. Nie wybiła jeszcze szósta, kiedy zrobiło się jasno, co oznaczało, że miał do zabicia co najmniej dwie i pół godziny, a nie mógł wstać i rozprostować kości, by nie spalić swojej pozycji.

Jersey spędził noc – i ranek – przyczajony za półmetrowym ozdobnym murkiem biegnącym wzdłuż krawędzi dachu. To czyniło go niewidzialnym dla ludzi na dziedzińcu poniżej, a także – co ważniejsze – dla dziennikarzy stłoczonych w parku po drugiej stronie ulicy. Poza tym murek będzie stanowił idealną podpórkę dla karabinu, kiedy nadejdzie czas.

Gdzieś między ósmą trzydzieści a dziewiątą niebieska furgonetka zatrzyma się. Wysoka na dwa metry brama z kutego żelaza otworzy się. Furgonetka wjedzie na wewnętrzny dziedziniec sądu. Brama się zamknie. Rozsuną się drzwiczki samochodu. A wtedy…

Palec Jerseya drgnął, zaciskając się na spuście ciężkiego karabinu AR15. Płatny zabójca zreflektował się i rozluźnił dłoń, lekko zaskoczony własną nerwowością. Zwykle nie tracił opanowania. Trzeba zachować spokój, powiedział sobie. Luz blues. W końcu nie czekało go nic, czego by już nie robił. Na pewno sobie poradzi.

Jersey chodził na polowania od momentu, kiedy potrafił ustać na własnych nogach, zapach prochu działał na niego tak kojąco, jak na innych działa zapach talku. Podążając za przykładem ojca, w wieku osiemnastu lat zaciągnął się do wojska, gdzie spędził osiem lat na doskonaleniu umiejętności strzeleckich. Nie chwaląc się, Jersey potrafił trafić z odległości pięciuset metrów w cel, jakiego inni nie umieli ustrzelić ze stu. Był także członkiem elitarnego Klubu Pięciu Milimetrów – z dwustu metrów potrafił umieścić trzy kule w odległości pół centymetra od siebie. Jego ojciec walczył jako snajper w Wietnamie, Jersey uznał, że strzelanie ma we krwi.

Pięć lat temu, próbując zapewnić sobie poziom życia, na jaki nie mógł liczyć na garnuszku armii Stanów Zjednoczonych, rozpoczął własną działalność. Wyznawał zasadę podwójnej niewiadomej. Klienci nie znali jego nazwiska, a on nie znał nazwisk klientów. Pierwszy pośrednik kontaktował się z drugim pośrednikiem, który kontaktował się z Jerseyem. Pieniądze szły na odpowiednie konto. Informacje na temat ofiar były przysyłane do skrytek pocztowych, które Jersey wynajmował na krótki okres na fałszywe nazwisko. Z zasady nie podejmował się zabójstw kobiet ani dzieci. Bywały dni, gdy wydawało mu się, że dzięki temu jest dobrym człowiekiem. Kiedy indziej uważał, że jest przez to jeszcze gorszy, bo stara się w ten sposób udowodnić, że ma sumienie, gdy tymczasem – no cóż, sami rozumiecie – zabija ludzi dla forsy.

Gdyby ojciec się dowiedział, na pewno by tego nie pochwalił.

Ta akurat robota została nagrana pięć miesięcy temu. Jersey od razu się nią zainteresował. Po pierwsze, ofiarą miał być prawdziwy gwałciciel, więc Jersey nie musiał się przejmować wyrzutami sumienia. Po drugie, zlecenie oznaczało podróż do Providence, a Jersey zawsze pragnął zwiedzić stan Rhode Island. Czterokrotnie przyjeżdżał do miasta na rekonesans i na razie podobało mu się to, co zobaczył.

Providence było niedużym miastem, a po rzece Providence, nad którą leżało, w wybrane piątki i soboty pływały gondole. Czarne eleganckie łódki wyglądały jak świeżo sprowadzone z Wenecji, burmistrz zatrudnił nawet grupkę Włochów, którzy w koszulkach w biało-czarne pasy i słomianych kapelusikach z czerwonym otokiem obwozili klientów w tę i z powrotem. Było też coś, co nazywano „wodnymi ogniami”: pośrodku rzeki rozpalano ogniska. Można było sobie siedzieć na tarasie ulubionej restauracji i patrzeć na płonącą rzekę, gdy turyści pruli przez płomienie w gondolach. Jersey potajemnie żywił nadzieję, że któryś się zapali. Niech tam – każdy ma prawo do marzeń.

Miasto przypadło mu do gustu. Wzniesiony z czerwonej cegły po wschodniej stronie rzeki gmach sądu, na którego dachu właśnie siedział, wieńczyła strzelista biała wieża z zegarem. W tym miejscu spotykały się stary kolonialny świat i przepych nowego kapitału. Fasada sądu przylegała do Benefit Street, która wyglądała jak ciągnąca się na półtora kilometra reklama starych fortun – wielkie dziewiętnastowieczne domy z wiktoriańskimi wieżyczkami i gotyckimi oknami poprzecinane zielonymi trawnikami i ceglanymi murkami. Tył budynku sądu, czyli tam, gdzie ukrywał się Jersey, sąsiadował z rozległym parkiem Bohaterów Wojny, na którego murawie stały szacowne brązowe rzeźby żołnierzy i znacznie mniej dystyngowane bryły wyciosane dłutem współczesnych artystów. Nowoczesna sztuka zadomowiła się tu dzięki Stanowej Szkole Wzornictwa, której kampus przylegał do jednego z boków sądowego gmachu.