Выбрать главу

Jillian wyrzuca do przodu rękę tak mocno, jak potrafi, i wali go pięścią między nogi.

Mężczyzna wydaje z siebie jęk. Turla się na bok i łapie rękami za jądra. Jillian wygina grzbiet, opiera dłonie o podłogę i próbuje wstać.

I wtedy ciężar całkiem ustępuje. Mężczyzna leży skulony obok, a ona musi się ruszyć. Musi wstać. Telefon, telefon, telefon. Na blacie w kuchni. Telefon stoi na blacie w kuchni. Jeśli tylko uda jej się do niego dojść, wykręcić numer policji…

Jillian pełznie po drewnianej podłodze. Szybko, szybko. Trisha jej potrzebuje. Potrzebuje jej.

Dalej, Jillian.

I wtedy słyszy, że on wraca.

– Nie – jęczy, ale jest już za późno.

– Pierdolona suka! Zamorduję cię, kurwo! Skręcę ci kark, wydłubię pierdolone gały. Kurwo…

Wali się całym ciężarem na jej plecy, chwyta ją stalowymi rękami za gardło. Dusi, dusi, dusi. Jillian nie może przełknąć śliny. Nie może oddychać.

Ucisk na piersiach, brak powietrza. Jej dłonie na jego lateksowych rękawiczkach. Nie, nie, nie.

Dalej, Jillian. Nie daj się.

Ale on jest za silny. Uświadamia to sobie, gdy świat znowu zaczyna wirować, a płuca kurczą się boleśnie. Jest dumna. Jest inteligentna. Jest kobietą, która wierzy, że potrafi panować nad swoim życiem.

Ale przeciwko brutalnej sile… jest bezradna. Zaczyna tracić przytomność. Usiłuje coś powiedzieć. Chce wyciągnąć ręce ku siostrze. Tak jej przykro. Och, Trish, Trish, Trish. I wtedy nagle uścisk ustępuje.

– Kurwa mać! – Tupot pośpiesznych kroków po podłodze. Tupot mężczyzny wbiegającego po schodach. Odległy trzask zamykanych drzwi.

Jillian łapie oddech, nabiera powietrza w płuca.

Nie ma go. Po prostu… uciekł.

Pokój jest pusty. Już po wszystkim. Jillian żyje, żyje. Nie okazała się silniejsza. Nie okazała się zręczniejsza. Ale miała szczęście.

Jillian podnosi się z wysiłkiem z podłogi. Chwiejnym krokiem przechodzi przez pokój. Opada na łóżko obok ciała siostry.

– Trish! – łka.

I wtedy, w niekończącej się ciszy, zdaje sobie sprawę, że wcale nie miała szczęścia.

Siódma rano, poniedziałek. Jillian Hayes jeszcze nie wstała z łóżka. Otworzyła oczy i zaczęła wpatrywać się w sufit. Usłyszała przytłumione chrapanie matki za drzwiami, a potem niewyraźne „bip, bip, bip” budzika Toppi. Pielęgniarka spała dalej. Budzik zadzwoni jeszcze trzy albo cztery razy, nim Toppi w końcu zwlecze się z łóżka.

Jillian odwróciła głowę i spojrzała w okno. Świeciło słońce. Potem zerknęła na komodę, na której wciąż leżała duża papierowa koperta.

Siódma w poniedziałek rano. W ten poniedziałek.

Telefon przy łóżku zadzwonił hałaśliwie. Jillian zamarła. To mógł być kolejny dziennikarz domagający się komentarza. Albo gorzej, to mógł być on. Prawdopodobnie jeszcze nie zabrali go do sądu. Z jaką myślą obudził się tego dnia?

Telefon zabrzęczał po raz drugi. Oczywiście, Carol. Stary dobry Dan pewnie już wyszedł do pracy. Pewnie nie został z żoną w domu nawet w tak ważny dzień.

– Nie – powiedziała Jillian.

– Nie mogłam spać – wyjaśniła Carol.

– Znam na pamięć każdą nierówność na moim suficie.

– Zabawne. Denerwuję się. Mam ściśnięty żołądek, ręce mi się trzęsą. Nie czułam się tak od… – Carol roześmiała się nerwowo – nie czułam się tak od ślubu.

– Wkrótce będzie po wszystkim – powiedziała cicho Jillian. – Myślisz, że powinnyśmy zadzwonić do Meg?

– Meg już wie o śniadaniu.

– Dobrze.

– W co się ubierzesz?

– W jasnobrązowy kostium i białą lnianą kamizelkę. Przygotowałam je wczoraj wieczorem.

– Ja poszłam na zakupy. Nic w mojej szafie nie wydawało się odpowiednie. Chociaż z drugiej strony, co się nosi na takie okazje? Nie mam pojęcia. W Nordstrom znalazłam kremowy kostium od Chanel. Kosztował dziewięćset dolarów. Jutro zamierzam go spalić.

Jillian pomyślała o jasnobrązowym kostiumie, a potem o czekającym ją dniu.

– Chyba zrobię to samo – powiedziała. Carol ściszyła głos.

– Co zrobiłaś z rzeczami, które miałaś wtedy na sobie?

– Kiedy policja w końcu mi je zwróciła, zaniosłam je do pralni. A potem… nigdy ich nie odebrałam.

– Będziemy dzisiaj myśleć o Trishy.

– Dziękuję, Carol… – wykrztusiła Jillian przez ściśnięte gardło.

I wreszcie najważniejsze pytanie, pytanie, z powodu którego zadzwoniła.

– Wiesz… Wiesz, co się teraz stanie? – zapytała Carol.

Wzrok Jillian powędrował z powrotem do koperty leżącej na komodzie. Potem spojrzała na budzik. Siódma dziesięć. Jeszcze co najmniej godzina.

– Nie – odparła szczerze. – Ale zdaje się, że się dowiemy.

WATERS

Dziewiąta zero jeden. Śródmieście. Miejsce przestępstwa wyglądało mniej więcej tak, jak je sobie Griffin wyobrażał. Mnóstwo błyskających świateł. Totalny chaos. Nawet w służbowym samochodzie na sygnale Griffin przedzierał się przez ostatnie trzy przecznice aż pół godziny. Natychmiast zrozumiał, w czym problem. Dziennikarze nie byli po prostu na miejscu. Oni byli wszędzie.

Białe wozy transmisyjne zatarasowały całą South Main Street. Śmigłowce krążyły w powietrzu. Griffin podejrzewał, że lokalne stacje przysłały reporterów do nakręcenia sprawozdania z pierwszego dnia procesu Eddiego Como. Na dźwięk strzału dziennikarze podnieśli zgodne „hip, hip, hurra!” i bezzwłocznie zadzwonili po wszystkich kumpli w mieście. Gdyby policja dysponowała takimi środkami!

Wjechał na krawężnik i zaparkował na skraju placu okalającego jeden z budynków Szkoły Wzornictwa. Trzech studentów zeszło mu z drogi, klnąc, na czym świat stoi. Jakieś cztery tuziny dzieciaków nawet nie ruszyło się z miejsca, rozdziawiając usta i przyglądając się niecodziennym wydarzeniom.

Gdy tylko Griffin wygramolił się ze swojego taurusa, poczuł ciężki smród palącej się benzyny i lakieru. Z parkingu po drugiej stronie ulicy buchał w niebo gęsty, czarny dym. W pobliżu uwijała się z krzykiem grupa strażaków, którzy oblewali z czterech sikawek płonące auta. Komendant stanowej straży był już na miejscu. Stał otoczony wianuszkiem detektywów z policji miejskiej, którzy czekali, aż strażacy ugaszą pożar i pozwolą im zabezpieczyć teren.

– A niech mnie – wymamrotał Griffin, kaszląc, a potem żałując, że to zrobił, bo przez to nabrał dymu głęboko w płuca. Poza tym wyczuł w smrodzie paliwa inny znajomy odór.

Odwrócił się w prawo i spojrzał w stronę sądu. Tam też panował chaos. Reporterzy zatrzymani na trawniku w parku napierali na granatowy kordon miejskich policjantów i wykrzykiwali im do ucha pytania. Dalej, na krawężniku przy gmachu sądu, stał ambulans i tłoczyło się więcej policyjnych wozów, niż Griffin potrafił zliczyć. Radiowozy policji miejskiej, oznakowane i nie oznakowane samochody stanowe, a nawet wóz patrolowy należący do posterunku z Uniwersytetu Browna. Wyglądało na to, że zjawił się tu każdy, kto miał prawo nosić odznakę.

Griffin pokręcił głową i zaczął się przeciskać przez rosnący tłum gapiów, gdy podbiegł do niego młody policjant w mundurze i z nabłyszczonymi brylantyną zaczesanymi do tyłu włosami.

– Panie sierżancie!

– Cześć, Bentley. Wiedziałem, że cię tu spotkam.

Bentley grał w drużynie baseballowej z jego młodszym bratem Jonem. Tak dla porządku, drużyna policji stanowej dołożyła im trzy razy z rzędu.

Bentley przystanął na krawężniku z niepewną miną. Griffin wcale mu się nie dziwił. Przez te wszystkie lata nigdy nie widział niczego podobnego. Wciąż miał wrażenie, jakby po wyjściu z samochodu znalazł się jakimś cudem w Los Angeles. Brakowało tylko producenta filmowego, który próbowałby zastrzec sobie prawo do przeniesienia całej tej afery na ekran.