Выбрать главу

Ktoś przysłał ten prezent na adres Pedra, złożono nierozpakowane paczki w jego dawnym pokoju. Może któraś z wielbicielek książki o miłości do niego. Inne nadesłały pluszowe poduszki w kształcie serca, plastykowe róże, pusty pamiętnik, cztery amatorskie zdjęcia w daleko posuniętym negliżu, piersiówkę z kompletem blaszanych kieliszków, jabłko z wosku, uszminkowany pocałunek odciśnięty na widokówce, harcerską finkę (ciekawe, co to miało symbolizować?). Nie licząc listu z podpisem i dwóch bez. Mnie jako autorce nie przysłano nic, ale to na marginesie, nie skarżę się.

O tych darach dowiedziałam się później, w decydującej chwili nie było czasu. Z góry, obijając się o ściany klatki schodowej, wpadła ognista raca i przegoniła wąsacza wokół stołu. Niezły kawałek drogi. Na ośnieżone drzewa ogrodowe spadła za oknem ognista kaskada. Wyła i strzelała. Pedro chciał ukryć księżną w sypialni, bo od wytłuczonych okien ciągnął mróz, ale nie pozwoliła.

– Nie strasz mnie zapaleniem płuc, mon ami! – oświadczyła ostro. – Proszę o mufkę, szal i wywiezienie na taras. Zamierzam uczestniczyć w tym kataklizmie!

Z tarasu widać było górne piętro.

Z okna dawnego pokoju Pedra strzelały płonące gejzery. Raz fajerwerki, raz fragmenty mebli albo gorejące żywym ogniem serca pluszowych poduszek. Poddasze huczało, szyby brzęczały w całym domu. Po jadalni przemykały z sykiem pioruny w kolorach tęczy, osmalały tapety, odbijając się od ścian.

Z bocznych drzwi wypadł do ogrodu didżej, goniony przez snop bengalskich ogni.

– Formidable] – Księżna zaklaskała w dłonie. – Czyżby finis PoloniaeV. Polska zawsze kończyła wśród fajerwerków i ogólnego burdelu, excuse le mot\ To lubię! Tyle że kraju szkoda!

Na razie kraj nie kończył się, przynajmniej nie bardziej niż dotąd. Willa jednak stawała się willą w stylu z lekka pompejań-skim. Pedro zadecydował po męsku, że uratujemy księżną mimo jej protestów.

Fajerwerki strzelały już przez dach, razem z dachówkami.

– Do sypialni, Do! Biegnę na górę, zanim wybuchnie pożar!

Złapałam za rączki wózka i wtoczyłam go do wnętrza. Księżna ani myślała o drzemce. Pochyliłam się po zrzuconą mufkę, a kątem oka zauważyłam, że nie zdążę odskoczyć. Wprost na mnie gnało ogniste koło, takie ośmiornicowate, które wiruje i sypie żarem. Odbijało się w lustrzanym parkiecie, podskakiwało w górę i w dół jak chiński smok z ogonem z iskier.

– Pedro! – wrzasnęłam panicznie, ale Pedra nie było, pognał na piętro.

Padłam jak długa, ponad moją głową ośmiornica wkręciła się w szprychy koła. Wózek księżnej zatańczył wokół osi. Zanim chwyciłam go za rączki, stoczył się po trzech stopniach do sąsiedniego pokoju. Nie przewrócił się, lecz teraz oba koła nabrały rozpędu, sypiąc iskrami. Chryste, jak u Chaplina! Poślizgnęłam się na stopniach, wózek pociągnął mnie za sobą po śliskiej podłodze. Przez amfiladę pokoi. Jechałam na podeszwach jak na łyżwach.

To był Chaplin, ale nieśmieszny. Przed nami widziałam wielkie weneckie okno, przez które wystrzelimy w kurzawie potrzaskanego szkła. Za nim gołe korony ogrodowych drzew. Nic nie mogłam zrobić. Zwłaszcza puśoić wózka z moją nowiuteńką ciocią! Nie darowałabym sobie tego! Czy nie było ratunku? W takim razie powinnyśmy zademonstrować światu, jak ginie prawdziwa arystokracja!

Ciocia chyba też to rozumiała, bo biła brawo!

Drogę przecięła nam podkuchenna, którą zygzakowatym ruchem ścigał zielony płomień z ogonem komety. Podeszwy mnie paliły. Weneckie okno zbliżało się nieubłaganie. W żółtym karmniku na gałęziach skakały sikorki.

Nie mogłam uwierzyć, że taka idiotyczna rzecz może dziać się naprawdę.

I wtedy na naszej drodze ku zagładzie wyrósł umorusany sadzami Pedro. Gestem torreadora rozpościerał szubę księżnej. Puściłam rączki toczącego się wózka, z trudem łapiąc równowagę; Pedro bezboleśnie przechwycił ciocię.

Wyhamowałam z zakrętem na pięć dziewięć. Według punktacji łyżwiarskiej.

– To jest wózek, Do, kółka, schody, to się toczy, trzeba uważać! Nawet mu nie tłumaczyłam, że jestem niewinna. Ze to ogień, strach, poślizgnięcie, zagapienie, fatum, a nie jakieś kombinacje z dziedziny fizyki.

– Pedro, uratowałeś nam życie! Wybaczam ci wszystko! -wykrztusiłam.

– Pal licho życie! – przerwała mi ciocia, zarumieniona niczym młoda księżniczka Czartoryska. – To było frapujące! Zdecydowałam się, mon ami! Jadę na twój bal z kuligiem! Mam wrażenie, że mi się spodoba!

Gdy fajerwerki ustały, zajrzał do nas wąsacz z pustą gaśnicą na ramieniu. Dostał pochwałę i podwyżkę.

Kwadrans później podjechały na sygnale fliki, jak nazwała ich z francuska ciocia.

Nam nakazała ewakuować się bocznymi drzwiami, żebyśmy nie marnowali Wigilii na antyterrorystyczne przesłuchanie.

– A ciocia? – zapytałam.

– I tak zaraz usnę, ma cherie – zapewniła księżna. – To ich problem, nie wasz.

Wymknęliśmy się bokiem, tylko z daleka zobaczyłam przed bramą willi policyjny wóz z włączonym kogutem.

Wystarczyło, żeby ruszyły się moje szare komórki. Nie było żadnego idiotycznego przypadku z fajerwerkami. To był zamach. Nieudany, ale zamach. Sprawca podstępny, zbrodnia zamaskowana pozorami wypadku, ale ofiara oczywista. Na czyje nazwisko przyszła przesyłka? Błędnie interpretowaliśmy anonimy. Źle życzono mojemu mężczyźnie, nie mnie.

Aż przystanęłam z wrażenia.

– Idź do domu, Pedro – powiedziałam, wręczając mu klucze na środku zaśnieżonej ulicy. – Muszę jeszcze na moment zajrzeć w jedno miejsce.

– Pójdę z tobą.

– Nie – powstrzymałam go. – Kiedy indziej, Pedro. Są sprawy, które prawdziwa kobieta musi załatwić sama.

Wigilijne dziecko

Chłopczyk, który otworzył mi drzwi, ledwie sięgał klamki. Czterolatek – tak plus minus. Kiedy nie ma się małych dzieci w rodzinie i wśród znajomych, trudno określić wiek na pierwszy rzut oka. Nigdy tu nie byłam, więc nie miałam zielonego pojęcia, kto mi otworzy, ale zakładałam, że nie czteroletni chłopczyk. On był na ostatnim miejscu w moim rankingu.

– Ceś! – powiedział, zanim zdążyłam się odezwać. – Jestem Ksyś, a ty?

– Ja nie – wykrztusiłam bez sensu. – Cyzbym siem… Czyżbym się pomyliła?

Sprawdziłam wizytówkę na drzwiach. Zgadzała się. Kombinowałam, wycofać się, czy seplenić dalej, gdy z głębi mieszkania męski głos zapytał Krzysia, kto przyszedł. W ślad za głosem w przedpokoju pojawił się Janek Machta. W spranych dżinsach i podkoszulku z napisem Arka Noego wyglądał mniej seksownie niż w bokserkach Sirocco na środku Szeherezady, niemniej było w nim coś nieoczekiwanie ciepłego. Może ów czteroletni chłopczyk, który przykleił się do jego uda.

– Och, Dominika! – powiedział speszony. – Nie spodziewałem się, że jednak wstąpisz. Jak by ci powiedzieć… Ja w święta… Goszczę syna, tak się złożyło. Jego była matka… co ja mówię, moja była żona zgodziła się, żeby przez tegoroczne Boże Narodzenie… To znaczy, wejdź do środka, Dominiko. Miło, że zajrzałaś.

– Sorry, Janku, że bez zapowiedzi… – wpadłam mu w słowo. – Ale ja w innej sprawie. Na sekundę.

– Małego drinka nie odmówisz? – odprężył się Janek, zdejmując mi płaszcz.

– Przy innej okazji – zapewniłam, dołączając szalik. Krzyś odebrał ode mnie rękawiczki i zażarcie próbował zarzucić je na wieszak. Przez całe moje dwudziestopięcioletnie życie nie widziałam wizytowych rękawiczek tyle razy na podłodze, ile w ciągu pierwszych dwóch minut pobytu tutaj.

Pokój, do którego zostałam wprowadzona, Janek umeblował elegancko, ale na tym kończyły się jego zalety. O głośnik domowego kina opierała się nieubrana choinka, pod stojakami na płyty stały rządkiem cztery szklanki z niedopitym mlekiem, na szklanym stole, ubabranym w tęczowe kolorki, rozłożone były plakatowe farby i trzy jajka. W tym jedno wzorzyście wymalowane.