Niepokoiłam się, czy nie uzna mojego zaproszenia za próbę wejścia do tej samej rzeki. Toteż kiedy tylko się przywitaliśmy (poznałam go z daleka, nikt inny nie mógł nadchodzić w czapce z pomponem i w kożuszku jak po młodszym bracie), oznajmiłam bez sentymentów:
– Mam nadzieję, że dobrze ci się układa z twoją panią? Widziałam was kiedyś razem, wyglądaliście jak stworzeni dla siebie.
– Z Izą? Rozstaliśmy się – powiedział Sebek. – Już dawno. Iza to typowa jętka jednodniówka. Ja jestem raczej długodystansowcem, sama wiesz.
Proszę, jak dogadałabym się z Sebkiem. Nawet dziewczyny ocenialiśmy tak samo. Ale to bardzo fatalnie, że się z nią rozstał. Tym samym wysuwał się na czoło listy podejrzanych. Jeszcze ta nieszczęsna aluzja o długim dystansie.
– Ach, no to… jesteś teraz z jakąś drugą, tak? – zapytałam z nadzieją.
Sebek przykucnął, nabrał śniegu w dłonie. Ulepił kulkę i cisnął nią w drzewo przy alejce, którą szliśmy. Nie trafił.
– Z drugą też się rozstaliśmy.
– Ach, no to… – powiedziałam i zamilkłam. Więc jednak.
– O, to jest to mieszkanie – odezwał się Sebek po chwili spaceru w milczeniu. Pokazał palcem któreś z okien na piętrze. -Tu spędzam święta. Nie dasz się zaprosić?
– Nie jestem ubrana wizytowo ani nic, sam rozumiesz. Znów przespacerowaliśmy się w milczeniu. Z Sebkiem po dwudziestu latach wspólnego życia czułabym się jak na pierwszej randce. Ogólne skrępowanie.
– Czy ty, Sebku, żałujesz jeszcze naszego rozstania? – zagadnęłam ostrożnie.
Na moment przestaliśmy spacerować, gdyż Sebek przystanął z wrażenia.
– Ja? – zapytał. – Naszego?
– No w zasadzie… Gdyby treściwie ująć, to tak jak mówisz.
– Aha – zrozumiał Sebek, ale nie odpowiedział na razie. Ruszył dalej.
– Ludzie niekiedy rozstają się z sobą, to znaczy kobieta i mężczyzna – zdradziłam Sebkowi okrutną prawdę. – A potem… wiesz. Mają pretensje. Zostają w nich urazy. Nie wyobrażają sobie, żeby patrzyli spokojnie, jak dawna osoba układa sobie życie z nową… Kiedyś to odbywało się inaczej, naturalnie, a dzisiaj… Nikt nikogo nie wyzwie na szpady, dajmy na to. Szpad nie ma, musiałbyś zapisać się do klubu szermierczego i tak dalej. Ale czy ludzkie charaktery się odmieniły? Świat nie kończy się na szpadzie. Codziennie słyszysz o nowych wynalazkach, prawda? Masz kij bejsbolowy, kałasznikowa, masz te takie samoloty, co pionowo startują, fajerwerki noworoczne -wplotłam je sprytnie w wątek. – To równie skuteczne… Albo słyszałam w wiadomościach o nowym wirusie w medycynie. Opracowali po coś tam, nie znam szczegółów. W każdym razie przez dwanaście godzin miałbyś krwotok, Sebku! Ogólny krwotok wewnętrzny… A obsmarować cię w prasie na przykład też żaden problem!
– Przepraszam cię, Dominiko, jeśli można… – Sebek ulepił śnieżkę, rzucił i znów nie trafił. Trzęsły mu się nerwowo ręce. -Czy ty masz do mnie pretensje, że się rozstaliśmy?
– Ja? Do ciebie? Pytasz, czy mam pretensje?
Sebek skinął głową. Ulepił nową kulkę, ale rozpadła mu się w dłoni, zanim rzucił.
– Nie, Sebku. – Uśmiechnęłam się przyjaźnie. – Mówię teoretycznie, o pewnych życiowych prawidłowościach. Tak przecież bywa, prawda?
– Masz rację – zgodził się Sebek. Tym razem kulka nie rozpadła mu się przedwcześnie. Ale nie trafił. – O tym wirusie nie słyszałem. Brzmi groźnie. Słyszałem o facecie, któremu żona zupę przesoliła. W wielu miejscach o tym pisali. Tylko że to jest bydlę, Dominiko, jeśli pytasz o moje zdanie. Damski bokser. Do wirusa mu daleko.
– Oczywiście. Wirus przez sam fakt, że rozwija się w najlepszych laboratoriach, wśród utytułowanych ludzi, na sprzęcie światowej klasy… A taki facet to zwyczajny śmieć.
– Śmieć – zgodził się Sebek i rozmowa nam się urwała.
Zza bloku wyskoczył chłopczyk w czapce uszance, minął nas biegiem. Odwrócił się na środku alejki przodem do nas i zamachał niesioną pod pachą tekturą.
– Idę zjeżdżać na tyłku! – zawołał do Sebka. – Zjeżdżasz ze mną?
Sebek przecząco pokręcił głową, dyskretnie wysypał z dłoni rozgniecioną śnieżkę, którą przymierzał się do rzutu w kolejne drzewo. Widocznie przed chłopcem bardziej bał się sportowej kompromitacji niż przede mną.
– Widzę, Sebku, że jesteś popularny na tym podwórku. -Nie… – Zawstydził się jak panienka. – Nikt mnie tu nie zna. To był mój synek, Kamilek.
– Ze kto?! – Zatrzymałam się, jakby o krok przede mną z zimowego nieba uderzył piorun. – Jak to Kamilek? Niemożliwe!… To znaczy, jak to synek?! Jakim cudem? Przecież go nie urodziłeś?
– No skąd… Moja żona go urodziła, Sylwia. Nie znasz jej. Chwilę trwało, zanim pozbierałam myśli i zrozumiałam, że
Sylwia, której nie znam, to nie ta sama Sylwia, która uczy biologii u nas w szkole. Za to żonaty Sebek z sześcioletnim synkiem to ten sam Sebek, którego przed pól rokiem znałam jako bezdzietnego kawalera.
– Ta z mieszkania, gdzie mieszkam. – Sebek wskazał mi prawdopodobnie to okno, co poprzednio, ale nie miałam pojęcia, które wskazał wtedy i które teraz.
– Mówiłeś, że jesteś sam.
– Ja? Nie pytałaś mnie. Pytałaś o Izę i o Kaśkę, drugą, z którą się rozstałem. Sylwia jest trzecia. Pierwsza dla mnie na świecie, ale trzecia w kolejności po tobie.
Przez chwilę miałam niemiłe wrażenie, że nie tylko ptaki fruwają nad skwerkiem, ale drzewa i bloki też.
– Poczekaj, Sebku, niech sobie poukładam w głowie. Wykluczone, żebyś dochował się sześcioletniego syna przez pół roku. Kto on jest dla ciebie?
– Syn Sylwii z poprzedniego małżeństwa. Usynowiłem go.
– Dzień dobry – powiedziały grzecznie dwie dziewczynki, idące pod rękę.
– Dzień dobry! – Sebek uśmiechnął się do nich i zwrócił się do mnie: – A to córka.
Spojrzałam za oddalającymi się dziewczynkami. Mogły mieć po dziewięć lat.
– Twoje córki? – wydukałam z niedowierzaniem. – Usyno-wione? Obie?
– Nie, ta z lewej – uspokoił mnie Sebek. – Marysia. Pisze piękne wiersze, muszę ci kiedyś pokazać jako polonistce. Jestem z niej naprawdę dumny.
Z klatki schodowej wyszedł ciemnowłosy nastolatek i ukłonił się nam z daleka.
– Sebku… – wskazałam go dyskretnie głową – nie powiesz mi, że on też…
– Mahatma – potwierdził Sebek. – Na cześć Gandhiego.
Usiadłam na zaśnieżonej ławce, nie odgarniając śniegu. Sebek przysiadł obok, subtelnie jak to Sebek. Chyba nie ziębiło go w tyłek, prawie nie dotykał nim ławki. Mnie ochłodzenie dobrze robiło, wszystko jedno od której strony.
– Ile masz dzieci, Sebku? – zaatakowałam frontalnie. – Łącznie.
– Jacuś, Marysia, Mahatma, Ernestyna, Kreon… Piątkę. Obok Sebka siadł na ławce facet starszy od niego z dziesięć lat. Zdrętwiałam.
– Wybaczcie państwo, że niepokoję – wytłumaczył z przesadną elegancją. – Idę nabyć papierosy. Brakuje mi złotówki, byłbyś skłonny się dołożyć?
Sebek był skłonny. Facet odszedł, kłaniając się czterokrotnie.
– To nie jest Kreon, twój syn? Powiedz, że nie, Sebku – poprosiłam.
– Nie, nie. Ten nie – zgodził się Sebek. – To ojciec moich dzieci. Biologiczny. Miły gość. Mieszka w mieszkaniu obok, przyjaźnimy się. Wykładowca uniwersytecki.
Wstałam, bo szybciej odmroziłabym sobie, co nie trzeba, niż ochłonęła. Ojciec dzieci Sebka miał siwiejącą brodę i zmarszczki. Jeśli matka dzieci Sebka była młodzieńczą miłością ojca, co nie jest wykluczone, zważywszy, ile zdążyli napłodzić… No to musiała prezentować się fascynująco. Nawet bez siwiejącej brody – miałam jednak nadzieję, że jej nie nosi. A już się cieszyłam, że Sebek jest niewinny, skoro założył liczną i kochaną rodzinę. Może przeliczył się z siłami? Chce zwiać od żony. Do mnie. Z piątką dzieci, Chryste!