Выбрать главу

– Skomplikowane są twoje układy rodzinne, Sebku – wykrztusiłam.

– Czy ja wiem? Tak to widzisz? Może stąd, że jesteśmy buddystami. Głównie Sylwia.

– Cholera, jeszcze to!

– Czemu? Buddyści to dobrzy ludzie. To nie znaczy, że ona używa młynka do modlitw albo czegoś takiego. Po prostu ceni tamten styl życia. Kontemplacyjny, zrównoważony, pełen miłości do bożych stworzeń. Tym mnie ujęła. W Buddę nie wierzymy, ale na przykład nie zabijamy. Pod żadnym pozorem.

– Nie chcę się przechwalać, Sebku, ale ja też nie zabijam -powiedziałam.

– Ale my nic. Much, komarów, nie jemy mięsa, nic.

Z przykrością zauważyłam, że stopniowo wyobrażam sobie żonę Sebka znacznie mniej apetycznie niż wygląda mąż żony Sebka. W moim wyobrażeniu siedziała po turecku w długiej pomarańczowej szacie, miała ogoloną głowę i siwą brodę po pas.

– Może jest alterglobalistką po prostu? To modniejsze niż buddyzm.

– Sylwia? Skąd. Ona nie goni za modą. Nie opowiada się po żadnej stronie, globalistów, antyglobalistów, wszystkich kocha jednakowo szczerą miłością.

– Nie wiem, czy byłabym zachwycona, Sebku, gdyby ktoś kochał mnie i komary jednakowo szczerą miłością.

– Ale ty nie jesteś buddystką – uświadomił mnie ze stoicyzmem Sebek.

Okno na pierwszym piętrze otworzyło się, ktoś radośnie zamachał do nas ręką. Jeśli to Ernestyna, zaczęłam poważnie obawiać się momentu, gdy ujrzę Kreona. Ernestyna była co najmniej w moim wieku. Trąciłam Sebka, odmachał do okna. Więc ja też.

– Najstarsza córa? – zapytałam. – Ładniutka.

– Nie, to właśnie Sylwia – wyjaśnił Sebek.

Oglądaliście Disneya? O Syrence na przykład? Sylwia wyglądała dokładnie tak. Słodka buźka z dołeczkami w policzkach, chmura blond włosów, usteczka w ciup. Jestem przekonana, że Sebek kochałby ją do szaleństwa, gdyby była kosmitką, nie tylko buddystką. Codziennie dostarczałby jej świeżą krew Ziemian w celach regeneracyjnych. Chryste, miał nieziemski fart, że go rzuciłam. Przecież nie wyglądam jak Bestia od Disneya, ale zdaje się, że byłam najbrzydszą z jego dziewczyn. Na szczęście nie znam tej drugiej po mnie, Kaśki. W dniach chandry wyobrażę sobie, że ma krosty i zeza.

Chciałabym wyglądać jak Sylwia, kiedy będę miała piątkę dzieci. Myślałam o tym obsesyjnie, jadąc do domu pustym świątecznym autobusem. Właściwie nie sądzę, żebym chciała mieć piątkę dzieci, ale nawet z jednym taki wygląd to łaska od Buddy. Na razie nie dam się skusić na umartwianie, ale gdy tylko zobaczę pierwsze kurze łapki przy oczach, przestaję zabijać komary. Niech mnie gryzą, ile chcą. Może to sekret buddyzmu? Chociaż trzy lata temu nad jeziorem pogryzły mnie całe chmary. I nazajutrz wcale nie wyglądałam jak Sylwia. Czy warto walczyć ze zmarszczkami? Mogę skończyć jako wychrzczona brzydula w podeszłym wieku.

Z tego wszystkiego zapomniałam spytać Sebka o karpia. Jeśli miałby, to na sto procent żywego. Ale nie miałby. Po co mu karp? Własnego narybku ma po dziurki w nosie.

Powrót do domu nie wskrzesił we mnie wiary we własną urodę. Ledwie wysiadłam na przystanku, zobaczyłam Pedra. Bez karpia, ale to jeszcze nic. Stał przed domem, rozmawiał. Z kim? Z Żyrafą. Czyli z osobą płci żeńskiej szczupłą i wysoką jak modelka, nieprzebierającą w środkach, niecierpiącą mnie i młodszą. Spróbujcie wierzyć we własną urodę w takich warunkach.

Zatrzymałam się pod osłoną wiaty, żeby zobaczyć, co dalej. Nic. Pożegnali się i rozeszli, choć ich nie spłoszyłam.

– Kto to był, Pedro, z kim rozmawiałeś? – zapytałam od progu.

– Taka dziewczyna.

– Zorientowałam się od razu, że nie chłopak.

– Chyba mieszka w sąsiedztwie, spotykam ją. Kiedy tu nie bywałem… – zająknął się. – Prosiłem ją ze dwa razy, żeby mi sprawdziła naszą skrzynkę. Chodziło o te anonimy, czy przychodzą.

– A skąd wiesz, czy to nie ona je pisała?

– Co za pomysł! Po co miałaby pisać?

– Nie wierz jej, Pedro, ostrzegam cię. Wygląda na psychopatkę z Manhattanu.

– W takim razie nieźle mówi po polsku – pocieszył mnie Pedro. Nastawił nasz ulubiony walc z „Ziemi obiecanej" i poprosił mnie do tańca. Tańczyliśmy do rana. Może niezupełnie tańczyliśmy. W każdym razie robiliśmy to, co ma się na myśli według sennika egipskiego, kiedy śni się o tańcu. Nad ranem zjedliśmy wczorajszą wieczerzę wigilijną od firmy urządzającej święta w godzinę. Byliśmy głodni jak wilki.

Dojście do karpia

W drugim dniu świąt sytuacja zrobiła się podbramkowa. Obdzwoniłam sklepy rybne, które miały dyżury, i nie znalazłam najmniejszego karpia. Mówiąc ściśle, najmniejsze znalazłam. Niedorosłe, wybrakowane, chorowite, niechciane na Wigilię biedactwa. Odbiegały od parametrów Zenka już samą wagą, którą mi podawano. Widywałam cięższe szprotki. Świeży transport będzie w poświątecznym tygodniu – tyle usłyszałam pocieszającego.

Pedro zadzwonił do kolegi, który wszystko może. Obiecał załatwić karpia obstalowanego na miarę, ale za dwa dni. Chyba dwa dni wytrzymamy, skoro tak nam zależy? Wytrzymałabym bez Zenka do końca świata, gdybym musiała. Kobieca intuicja podpowiadała mi jednak, że pan Zenobiusz ugnie się pod brzemieniem tęsknoty najdalej dziś po południu. Ile mogę ukrywać się we własnym mieszkaniu za niewinność?

W desperacji przypomniałam sobie o Marku, moim byłym. Z dwóch powodów. Po pierwsze, znajdował się zaraz za Seb-kiem na liście podejrzanych. Nie sądziłam, żeby jeszcze mnie kochał, ale mógł mnie jeszcze nienawidzić. Po drugie, nie jadał karpi, jak pamiętałam. Za to jego Marzenka kupowała tuzinami rzeczy niepotrzebne. Założyłabym się, że tak robiła, chociaż niewiele ją znałam od tej strony. Wyglądała na niegospodarną. Więc mogli zachować zbytecznego karpia do dzisiaj.

Umówiłam się z Markiem telefonicznie, że wpadnę na parę minut. Pedro przysłuchiwał się, kręcąc niechętnie głową.

– Aż tak ci zależy na tej rybie?

– Na rybie nie, ale na panu Zenobiuszu tak – odpowiedziałam.

To czy nie mogłam zapytać o karpia przez telefon? „Dziwne, Do!".

No i dobrze. Nie miałam nic przeciwko zazdrości. Jest dla związku tym, czym szczypta pieprzu dla potrawy. Byle bez przesady. Do szczęścia nie wystarczy samo pieprzenie.

Marek podjął mnie w domu samotnie, lekko zaskoczony moją wizytą jeszcze pół godziny po zapowiadającym ją telefonie.

– Marzenka się położyła, troszkę dziś niedomaga – wytłumaczył żonę.

Nie zdziwiłam się. Ja też zwykle troszkę niedomagam na widok Marzenki. Mieszkanie mieli urządzone ładnie. Bardzo ładnie. Z premedytacją nie przyglądałam się, żebym nie musiała czegoś podziwiać. Po co mi taki wersal? Traktuję Marzenkę jak pozostałe obce baby, które nie odbiły mi męża, i niech to świadczy o mojej kulturze.

Marek opowiedział dla zawiązania rozmowy, jak bogaty mają tegoroczny grafik świąteczny. Właśnie wrócili od jego rodziców, było uroczo, uśmiali się jak nigdy, wieczorem wybierają się do znajomych, bardzo mili ludzie, usytuowani, zawsze szczerze zapraszają, on jest zapalonym alpinistą, ona zajmuje się pajęczakami, niecodzienne hobby dla kobiety, trzeba przyznać, jednakże fascynujące, w związku ze swoimi zainteresowaniami oboje dużo podróżują, w trakcie spotkań prezentują filmy, które zrobili, arcyciekawe, tyle można dowiedzieć się o świecie z pierwszej ręki, nie poprzez anonimową szybkę telewizyjną…

– Znam Tamilskich, Marku – wpadłam mu w słowo. – Bywaliśmy u nich, nie pamiętasz? Dowiedziałam się z ich filmów, że w Alpach są góry i Tamilski, z tym, że Tamilskiego jest więcej. A kiedy pokazywali pajęczaki, wychodziłam do toalety ze wstrętu, więc nie dowiedziałam się niczego. Dowiedziałeś się więcej od tego czasu?