– Jakby tak się zastanowić… – Marek wzruszył ramionami i zaproponował mi sok pomarańczowy, przeszłam zatem kulturalnie do rzeczy.
– Czy dysponujesz żywym karpiem?
Markowi zatrzęsła się dłoń i rozlał sok na koronkową serwetkę Marzenki. Nieźle.
– Żywym karpiem? W jakim sensie?
Z każdym spotkaniem rozumiałam lepiej, dlaczego rozwiodłam się z Markiem. Natomiast coraz gorzej rozumiałam, dlaczego za niego wyszłam.
– W takim sensie, że nie należy do rodziny pajęczaków i się rusza. Jest rybą, która nie umarła. Żyje jako karp.
Marek uśmiechnął się na znak, że docenia moje poczucie humoru. Nie wyglądał na rozśmieszonego.
– Miałem.
– Podejrzewałam, że możesz mieć. – Uśmiechnęłam się ironicznie, żeby nie wyobrażał sobie, że nie mam zdania o zakupowych talentach jego małżonki. – Co z nim? Chętnie odkupię od ciebie.
– Odkupisz? Jak może pamiętasz, nie handluję rybami. Z przyjemnością bym cię poczęstował, ale zjedliśmy! – Teraz wyglądał na rozśmieszonego. – Ostatni kawałek na wczorajszą kolację. Marzenka przepada za smażonym karpiem, i ja też naturalnie. Kto wie, czy nie bardziej. Moja żona pysznie je przyrządza, grzech sobie odmówić.
Popatrzyłam na niego spod oka.
– Przepadasz za smażonymi karpiami? Dotąd nie brałeś ich do ust.
– Czyżby? – zapytał z niedowierzaniem Marek.
– W takim sensie, że podobno siedziały ci na żołądku przez dwa dni. Głowa cię po nich bolała. Z moim ojcem jedliśmy ukradkiem w kuchni, bo sam zapach cię odstręczał.
– Niewykluczone, jeśli tak twierdzisz – zgodził się po dżentel-meńsku Marek. – Widzisz, Do, naukowo udowodniono, że człowiek zmienia upodobania co siedem lat. W siedmioletnim cyklu biologicznym wymieniają się komórki w ludzkim organizmie. Później się lubi coś, czego się nie lubiło. Z potraw, z dziedziny sztuki, w ogóle. To, co mówisz, potwierdzałoby współczesny stan wiedzy.
– Od naszego rozwodu nie ma jeszcze trzech lat, a ty mówisz o siedmiu.
– Widocznie u mnie wymiana komórek rozpoczęła się na cztery lata przed naszym rozwodem. Cztery plus trzy i mamy siedem.
– Apetyt ustalasz sobie teraz za pomocą rachunków? Nie jestem pewna, czy rzeczywiście wymieniłeś sobie te wszystkie komórki na lepsze.
Marek napił się soku z pudełka, z którego wcześniej mi nalał.
– Nie chcę być nieuprzejmy, Do – powiedział – ale mogę teraz jadać, co mi się podoba i nic ci do tego, nie? Ja nie wtrącam się do twojego życia, zauważyłaś? Jak dla mnie, możesz sobie skakać na bandżi bez liny! Nic mnie to nie obchodzi!
Wypiłam łyk soku z wystudiowaną szlachetnością ruchów.
– Nie przyszłam kłócić się z tobą, Marku, jeśli tego nie zauważyłeś!
– Trzeba było mnie o tym uprzedzić. Nie dałbym się zmylić twoim zachowaniem!
– Czyli nie masz żywego karpia, rozumiem z tego? – zignorowałam jego fochy.
– Ani karpia, ani aligatora, ani strusia emu! Nie pytaj bez sensu! Powiedz, po co przyszłaś, jeżeli faktycznie po coś przyszłaś, a nie tylko spaskudzić mi święta dla własnej przyjemności!
– Marku, ubliżasz mi! – oznajmiłam, wstając. – Chcę ci powiedzieć, że nie polepszasz tym swojej lokaty w rankingu podejrzanych!
– Jakiej znowu lokaty? Ty nigdy nie dorośniesz, Do, prawda?! Dam ci dobrą radę doświadczonego małżonka: ułóż sobie życie! Wtedy pogawędka z tobą będzie rozkoszą. Teraz masz widocznie za dużo stresujących przeżyć, żeby rozmawiać bezinteresownie.
Jak mogłam nie mieć stresujących przeżyć, będąc z wizytą u niego? Czego tu szukam, zastanowiłam się. Przecież w ten sposób wcale nie tropię kogoś, kto postanowił uszkodzić mojego Pedra. Kompletuję listę facetów, którym na mnie nie zależy. Na co mi taka dołująca lista? Oszalałam? Czy nie mogłabym zamiast tego siedzieć na stryszku przed kominkiem i miażdżyć sobie palców dziadkiem do orzechów? Wrażenia porównywalne, a zaoszczędziłabym na biletach autobusowych.
Wstając, trzymałam szklankę z sokiem. Marek obserwował mnie w napięciu. Wyglądało pewnie z boku, jakbym zamierzała demonstracyjnie upuścić szklankę na podłogę. W trakcie małżeństwa z Markiem zdarzyło mi się raz czy dwa rzucić naczyniem, nie przeczę, ale tamte były moje, nie Marzenki. Mam swój honor! Nie będę dewastowała zastawy stołowej u aktualnej byłego. Ale Marek jakby nie dowierzał mojemu honorowi, co mnie irytowało. Skąd miał czelność?
– Chyba nie czujesz się urażona? – zapytał chłodno. – Nie powiedziałem niczego nieprawdziwego. Ludzie sfrustrowani, a przecież masz powody do frustracji, ja to rozumiem, tacy ludzie życzą bliźnim źle. Wcale nie twierdzę, że mnie to bulwersuje. Takie jest życie.
– Nie, Marku – odpowiedziałam równie chłodno. – Takie jest widocznie twoje życie. I też mnie to nie bulwersuje, bynajmniej. Ale życie innych jest inne.
Odstawiłam szklankę na blat nakryty koronkową serwetką, a Marek odetchnął z widoczną ulgą.
– Masz o życiu takie wyobrażenie, jakie miałem, będąc w starszakach – wyjaśnił mi złośliwie. – Albo jesteś hipokrytką. Życie wszystkich jest takie samo i dobro nie zwycięża na końcu, gdybyś chciała znać prawdę. Ale ty nie chcesz znać prawdy, czyż nie?
– Marku, jak ty traktujesz Do?! – odezwała się zza mych pleców Marzenka.
Koniec świata! Marzenka stająca w mojej obronie, co za upokorzenie! Już wolałabym, żeby Marek wyzwał mnie od ostatnich i podbił mi oko, choć za małżeństwa tego nie robił. Ale wolałabym chyba. Zachowałabym czyste sumienie niewinnie pokrzywdzonej. A teraz? Byłam bidulką zasługującą na współczucie. Jakbym przyszła na żebry po tego karpia.
Odwróciłam się powoli do Marzenki z zimną furią w oczach. I zdębiałam.
Miała na sobie olśniewającą kreację… Kiedy ruchem Grety Garbo (co za wiśnia!) założyła rękę za głowę, wyglądała w swojej sukni, jakby mierzyła metr sześćdziesiąt pięć. Lekko licząc. Ścięty ukośnie dół i stójka trzy czwarte pod szyją. Widziałam tę suknię w salonie na Wodeckiego. Siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. Nie mogłam sobie na nią pozwolić nie tylko z powodu ceny. To był model ciążowy. Wystający brzuch Marzenki wyglądał gdzieś tak na siódmy miesiąc. Marek będzie ta-tusiem jeszcze tej zimy, nie do wiary. Gdybyśmy zostali razem, być może ja stałabym teraz w jakichś drzwiach w kiecce za osiem stów, z siedmiomiesięcznym brzuchem, i przeciągałabym się zmysłowym ruchem Grety Garbo. Jak dumna z siebie marcowa kotka.
– Widzę, że mam powody do gratulacji – wydusiłam z głębi stłamszonego jestestwa.
– Dziękujemy ci, Do – odpowiedziała Marzenka z sympatycznym uśmiechem.
Nawet Marek uśmiechnął się do mnie bez złośliwej miny. Może marcowa Greta Garbo wydobywała z niego lepsze cechy charakteru niż ja?
Zaproponowała mi kawę, ciasto świąteczne. Marek rozstawił talerzyki, namawiał na dokładkę, opowiadał dowcipy, w tym dwa zabawne. Sodoma i Gomora. Wychodząc, obiecałam sobie, że kiedy Marzenka urodzi, przyniosę tu największego pluszowego micha, jaki wejdzie w drzwi. Ale już za progiem dowiedziałam się od Marzenki, że na następną wizytę zaprasza mnie do nowego domu. Jej rodzice trochę im pomogli, przeprowadzają się na wiosnę. Będą mieli dziecięcy pokój i taras do zabawy, i wielkie szklane drzwi tarasowe na całą ścianę. Na micha do takich drzwi nie będzie mnie stać finansowo, uznałam z góry. Nie szkodzi. Kupię ich nowemu dzieciątku zarąbistą grzechotkę.
W ten sposób też udowodnię Markowi, że dobro zwycięża na końcu. I to taniej.
Do mojego mieszkania bez tarasu i szklanych drzwi tradycyjnie skradałam się na palcach. Tym razem nie poszło gładko. Byłam na pierwszym piętrze, gdy z dołu zawyła pijackim głosem „My, Pierwsza Brygada". Pan Mietek z drugiego wracał do domu w bogoojczyźnianym nastroju. Zbiegłam do niego z palcem na ustach. Są spokojne święta, ludzie odpoczywają, po co ich stawiać na baczność, panie Mietku, tłumaczyłam.