– Słuszna racja, profesorka. Ty żeś nie jest w ciemię bita, jak skonam. Są święta Bożego odpoczynku, wyobraź sobie. Ja także samo na tapczanik. Aby dzieciaczkom dam pod chojaka… jak mu tam… podarka! Cukiereczki im mam, profesorka. Poczęstujesz się?
Wyciągnął zza pazuchy paczkę w błyszczącym papierze i usiłował rozerwać ją paluchami, ale paznokcie mu się ślizgały. Powstrzymałam go. Dzieci ucieszą się z zapakowanej paczki. Jak to dzieci. Czekają na tatusia. Niech opowie coś o nich, niech nie śpiewa.
– Od Mikołaja też dostały podarki?
– Cukiereczki, profesorka! Te tu! – Pan Mietek potrząsnął paczką przed moim nosem. – Nadziewane takim czymś. Jak raz im niesę od Mikołaja.
Zachęciłam go, żebyśmy szli na górę cicho, ale sprawnie, jeśli da radę. Jest spóźniony z wigilijnym prezentem, nie ma co zwlekać.
– Dostaną punktualnie we Wigilię, profesorka! – zapewnił. -Dam! Wejdę i dam!
Zgodziłam się, żeby dał. Dzieci się ucieszą. Podarek miło dostać chociażby dwa dni po Wigilii. Pan Mietek przystanął zjedna nogą wyżej, drugą niżej, dramatycznie uczepiony poręczy. Popatrzył na mnie z wyrzutem.
– Jak po Wigilii, wygadujesz, kurna, kiedy się udaję ja do domu mojego na Wigilię. Tu żem gdzieś obeszłem z kolegami ją, Wigilię świętą, i teraz paczkę niesę dzieciaczkom. Z cukierkami nadziewanymi takim czymś. Poczęstujesz się, profesorka?
Wyjaśniłam, że z kolegami obchodził Wigilię dłużej, niż mu się zdawało. Pan Mietek rozjechał się z oburzenia od ściany do poręczy, wciąż zjedna nogą wyżej, drugą niżej.
– Co ty pierdzielisz, profesorka? – zapytał ze wzgardą. – Jak ma być po Wigilii, kiedy idę ja na Wigilię do domu mojego, żony mojej i dzieci ukochanych! Też moich, albo inaczej zatłukę starą cholerę w cholerę! Jeszcze żywego karpia im niesę! Dorodny jak byczek! To ja na Wigilię zwierzątko niesę czy na Zielone Świątki, psia jego mać?!
Teraz ja rozjechałam się od poręczy do ściany. Pan Mietek rycersko podtrzymał mnie pod ramię, ale skutkiem niezaplanowanej operacji usiadł na stopniu. Zauważyłam pod jego pachą plastykowy baniaczek z dziurkami i wszystko stało się jasne.
– Panie Mietku, niebo mi pana zsyła! – krzyknęłam, aż położył palec na brodzie. Chciał na ustach. – Cukierki nie, ale karpiem poczęstuję się z ochotą. Zapłacę, ile pan zażąda.
Pan Mietek wyjaśnił honorowo, że częstuje za darmo. Proszę, kurna, uprzejmie, karp jest mój! Gdyby kiedyś jego, cytuję, stara cholera powiedziała jak ja, że niebo go zsyła, też by dostała karpia za darmo. Ale ta, znów cytuję, stara cholera marudzi. Nie doceni. Gdyby nie ona, już by się ze mną chajtnął, bo taka – sorry, też cytuję – dupeczka marnuje się na kocią łapę. Nie może na razie nic przez tą swoją… No, tu już nie zacytuję lepiej.
– Doceni pana, panie Mietku! – zapewniłam go, łapiąc baniak z Zenkiem Bis. – Niech pan się tym nie martwi. Najserdeczniejsze pozdrowienia dla cholery!… To znaczy, dla małżonki!
Wpadłam do mieszkania, nawołując Pedra. Nie było go. Na kominku znowu wisiała kartka. Na jej widok zrobiło mi się słabo. Podeszłam noga za nogą, nie zdejmując płaszcza, jakbym zamierzała uciec z mieszkania po odczytaniu.
Pojechałem po karpia. Może kolega znajdzie do niego dojście wcześniej.
Odetchnęłam i czule przycisnęłam do piersi baniak. Pedro, pomyślałam z dumą, byłam lepsza! To ja znalazłam dojście! Mężczyzna zabija, kobieta daje nowe życie! Tak jest skonstruowany ten wspaniały świat!
Anonim
Trzy minuty później świat nie wydawał mi się już taki wspaniały. Gdy włożyłam karpia do balii ze świeżą wodą. Był podobny do Zenka, to prawda. Z wyglądu. Z zachowania mniej. Unosił się bez ruchu przy dnie, leżąc na boku. Dwudniowa wędrówka na Wigilię pod pachą pana Mietka dała mu się we znaki. Nie znam się na zwyczajach ryb, ale martwe mają zdaje się nawyk pływania po wierzchu brzuchami do góry. Aż tak martwy Zenek Bis jeszcze nie był. Pedro na pewno znalazłby sposób, żeby przywrócić go do życia. Tylko że jak na złość nie wracał. Jego komórka była głucha, bez zasięgu.
Delikatnie popchnęłam karpia parę razy, żeby nadać mu ruch posuwisty. Nie skorzystał z pomocy. Zabełtałam wodę, żeby ją porządnie dotlenić, wsypałam trochę karmy na zachętę, ale apetytu też nie wykazywał. Nie zareagował na muzykę relaksacyjną „Śpiew wielorybów", którą włączyłam, żeby uleczyła go szokiem. Wyjęłam go ostrożnie, bo się wyślizgiwał, ułożyłam go na czystej serwetce i zaczęłam miarowo uciskać mu podbrzusze. Tak jak robi się masaż serca człowiekowi przy ustaniu akcji. Bo coś takiego ten karp miał. To znaczy nie serce… a właściwie serce też, jak najbardziej, i oprócz niego coś w rodzaju śmierci klinicznej. Raz odniosłam wrażenie, że ruszył płetwą. Jakby drgnął. Polałam go wodą, żeby nie wysechł, i obserwowałam uważnie. Drugi raz nie powtórzył tej sztuczki. Wyjęłam z barku whisky Pedra, kapnęłam parę kropel w rybi pyszczek. Whisky pobudza do życia nawet zimnokrwistych Anglików. Karpi, okazuje się, nie pobudza. Włożyłam bezwładnego Zenka do balii bliska rozpaczy.
Czy miałam poddać się bez walki, skoro miałam tyle szczęścia z karpiem, że w końcu go miałam! Wykręciłam numer ojca.
– Tato, potraktuj poważnie to, o co zapytam – uprzedziłam. – Czy wiesz, jak się reanimuje karpie?
– Nie mam pojęcia. – Roześmiał się. – Ale obstawiam, że tak samo jak śledzie albo jesiotry. Łatwizna, Do.
– Jesteś lekarzem – przypomniałam mu.
– Z małą praktyką w schorzeniach karpi, niestety. Żaden się do mnie jeszcze nie zgłosił.
– To nie jest śmieszne!.
– Smutne też nie. Karpie ponoć marnie płacą za poradę lekarską.
– Tato, jeżeli wystarczająco się ubawiłeś, posłuchaj – przywołałam go do porządku. – Jesteś lekarzem i musisz znać jakiegoś weterynarza. To pokrewny fach. Więc zadzwoń do niego, zapytaj w moim imieniu, jak się reanimuje karpie. Mam tu karpia, na którym bardzo mi zależy. – Pociągnęłam nosem, ponieważ łzy spływały mi już nosem. – Ten biedak kona!
– Więc usmaż go, Do. Ma w sobie dużo fosforu, zapewni ci piękny biały uśmiech. Ryb, żółwi czy pająków nie leczy się lekarstwami dla ludzi, zapewniam cię. Potrzebujesz doktora Doo-little. Albo tego szpakowatego z serialu, co amputował nogę finką. Wbrew twej pewności, córeczko, nie znam żadnego weterynarza. Ani dyrektora sanatorium dla karpi, ani księdza, który mógłby udzielić im ostatniego namaszczenia! – oświadczył ojciec z godnością i przerwał połączenie. Lub Szatan przegryzł mu kabel. W każdym razie życzyłam mu tego z całego serca w tym momencie.
Zapłakana usiadłam nad książką telefoniczną i zaczęłam sama wydzwaniać do weterynarzy w mieście. W przerwach modląc się żarliwie, żeby Pedro wreszcie wrócił. Pierwszy weterynarz wyjaśnił mi, że są święta, on nie miarkował się w jedzeniu i piciu, toteż nie nadaje się do leczenia. Chyba żeby jego ktoś uleczył, bo na stole wciąż jest suto i chciałby tak móc, jak nie może. Drugi weterynarz był usposobiony lakonicznie i po prostu nie przyjmował. Trzeci orzekł, że uzdrawia się hodowle, hurtowo, a detaliczne karpie się konsumuje, wypada taniej. Czwarty leczył wyłącznie psy obronne pod względem psychiatrycznym.
Piąty nie zdążył udzielić mi porady, ponieważ rozległ się dzwonek do drzwi. Rzuciłam słuchawkę i pognałam, żeby wpuścić Pedra.
Na progu stał uśmiechnięty pan Zenobiusz w odświętnym garniturze, ze słodką bułką dla karpia w jednej ręce, a miseczką borowikowego budyniu z kabalotkami w drugiej. Budyń był dla mnie w podzięce za opiekę nad Zenkiem. Gdyby przyniósł mi budyń z muchomorów, zjadłabym bez zastanowienia, ale z borowikowym zupełnie nie miałam pomysłu, jak się zachować. Po prostu prymitywnie wpuściłam pana Zenobiusza do środka. Zapytał z troską, dlaczego plączę? Albowiem dzwonił przyjaciel, który spędza święta na obczyźnie. Wzruszyłam się. Aż serce boli, jak nasi tęsknią za krajem w Boże Narodzenie.