– O tak. I kiedy polska reprezentacja wygrywa – zgodził się filozoficznie pan Zenobiusz, ale nie podtrzymał tematu. – Pozwoli pani do Zenka?
– A mam inne wyjście? – dałam upust irytacji z domieszką zrezygnowania. Ale natychmiast okazało się, że po prostu nie umiem poddać się bez walki. Złapałam pana Zenobiusza za połę marynarki, zanim się zastanowiłam. – Moment! Tylko że… Jestem panu winna kawę! A kompletnie zepsuł mi się elektryczny czajnik! Kobieta nie ma wyjścia, prawda? Nie poradzi sobie. Pan jest na tyle męski, że naprawa czajnika czy żelazka… Raczej czajnika… Błagam, sąsiedzie! W razie czego mam w domu śrubokręt, tylko nie wiem, gdzie?!
Pan Zenobiusz uniósł majestatycznie brwi na znak, że elektryczne czajniki nie mają przed nim tajemnic. Zerknął w rozterce ku balii z Zenkiem i ku kuchni, do której miał bliżej. I znów ku Zenkowi. Po plecach przeszły mi ciarki. Pedro, wróć i uczyń cud, modliłam się.
– Co mu jest? – zapytał pan Zenobiusz.
– Nic zupełnie – zapewniłam wystraszona. – Chlapie wodą, zachowuje się jak zwykle, czasem jest trochę osowiały, jakby tęsknił za panem. Wtedy kładzie się na boku.
Pan Zenobiusz położył bułeczkę i budyń na kuchennym stole, wyciągnął z kieszeni scyzoryk z własnym śrubokrętem. Uśmiechnął się do mnie podejrzliwie.
– Byłem za młodu taki jak pani, sąsiadko – zapewnił. – Wesoły. Abstrakcyjne żarty dowodzą inteligencji. Kobiety za mną tęskniły, bywało. Czajnik po raz pierwszy.
– Ach, nie – zaprzeczyłam. – Nieporozumienie. Mówiłam o Zenku. Z czajnikiem właściwie nie umiem powiedzieć, co jest, wie pan? Niby normalnie gotuje wodę, ale… Tak jakoś inaczej. Chłodniejsza jest jakby. Wolniej zaparza. Choć w gruncie rzeczy taka sama.
– Grzałka nie kontaktuje albo kamień – zdiagnozował pan Zenobiusz.
Pomacał w środku, odkręcił denko, poprosił mnie o odrobinę octu. Najpierw coś wykręcił, potem dokręcił odwrotnie, potem włączył sznur do kontaktu.
– No i co? – zapytałam na głos, a w duchu powtórzyłam moją mantrę: Pedro, wróć i uczyń cud, zanim zginę!
– Nic tu nie widzę. – Pan Zenobiusz zasępił się. – Teoretycznie powinien grzać jak ta lala. Proszę spojrzeć, sąsiadko. – Odwrócił wybebeszony czajnik do góry dnem. – Tylko niech pani nie dotyka, bo kopnie. Ten niebieski kabelek i ten czerwony. Widzi pani? Nic tu nie widać.
– Uhm, widzę – potaknęłam. – Nic nie widać.
Od spodu wyglądało jak w katastroficznych filmach o podłożonych bombach, gdzie nie wiadomo, który kolor przeciąć, żeby pół miasta nie wyleciało w powietrze. Aż zaczęłam się niepokoić o mój czajnik. Czyżbym wykrakała mu przedwczesny koniec?
– Z kabelkami w porządku – rozwiał moje obawy pan Zenobiusz. – Zwłaszcza z czerwonym. Bo niebieski trochę dokręciłem. Może coś w kontakcie? Gdzie ma pani drugi?
Byłam już lekko załamana stanem mojego czajnika, toteż pośpiesznie zaczęłam wyliczać kontakty w domu. Pan Zenobiusz przerwał mi przy tym zasuniętym na stałe szafą. Wystarczy. Wszystkie nie mogą działać wadliwie. Podłączymy się, sprawdzimy.
Przeniósł napełniony wodą czajnik do kontaktu przy biblioteczce. Gestem wtajemniczonych uniósł go do ucha, zasłuchany w szum gotującej się wody jak Penderecki w prawykonanie. Tylko że zanim woda zawrzała, usłyszał głuchą ciszę z balii Zenka.
Poznałam to po jego minie.
Pedro, wróć i ocal moją duszę od wiecznej zguby, jęknęłam nadaremnie.
Ponieważ czajnika bez dna nie dało się odstawić, pan Zenobiusz pochylił się i przyciągnął balię do swoich stóp. Z tragicznym niedowierzaniem. Ruchem żywego trupa z horroru. Ożywionego czarami zombi o zielonej cerze i policzkach zapadniętych do kości. Na dnie balii znieruchomiały Zenek Bis kołysał się na boku w rytm poruszonej wody. Jego pan patrzył na niego wybałuszonymi boleśnie oczami. Właściwie to nie był jego pan, bo to nie był Zenek. Nieważne. Kimkolwiek był ten ktoś, w kogo odmienił się pan Zenobiusz, bałam się, że oczy wytrysną mu z orbit. I wtedy stanie się nieżywym trupem. Jak karp.
– Ojejku, chyba zdrzemnął się, zmęczony świętami, biedak! -Poszłam idiotycznie w zaparte. Nie miałam sumienia nie iść.
Pan Zenobiusz nie uwierzył mi, niestety. Albo wcale nie słuchał.
– Zenku?! – szepnął ze zgrozą i wyciągnął dłonie z czajnikiem ku martwej rybie.
Krzyknęłam ze strachu. Opamiętał się, cofnął łokcie raptownie. Ale podłączony do prądu czajnik z obnażonymi elektrycznymi wnętrznościami, wypadł z jego rąk. Wprost do balii. Woda zapieniła się, huknęło i wysadziło korki w mieszkaniu. Strzeliła lampka na stoliku, wyłączyła się lodówka w kuchni, czerwone diody na telewizorze i wieży zniknęły jak zdmuchnięte. Podskoczyłam z wrażenia pod sufit.
– Co to było? – jęknęłam. – Mógł pan sobie, Chryste… aż nie wiem co!
– Matko Przenajświętsza! – rzekł martwym głosem pan Zenobiusz. – Zabiłem Zenka!
Bo spośród odmętów wzburzonej wody Zenek Bis wypłynął tym razem już regularnie brzuchem do góry.
Na ten widok pan Zenobiusz rozpłakał się jak dziecko. Zrobiło mi się go przeraźliwie żal. Bardziej niż Zenka, mojego czajnika, wywalonych korków, sytuacji politycznej na świecie, bezdomnych i bezrobotnych. Ich w tej chwili nie widziałam, a pan Zenobiusz na moich oczach stał się strzępem człowieka. Siwym, szarym, załzawionym staruszkiem w zbyt obszernym garniturze o niemodnym kroju. Co miałam mu powiedzieć? Wymyślcie coś pocieszającego w takiej sytuacji! Nie ma mądrych!
I nagle przetarłam oczy ze zdumienia.
Zenek wywinął się o własnych siłach z pleców na brzuch, zanurkował, chlapnął i zalał mi wodą Trylogię Sienkiewicza w sześciu tomach z rycinami z epoki. Elektrowstrząs okazał się zbawienny. Jak w optymistycznym amerykańskim filmie o niewidomej malarce. Zapłakani od szczęścia podaliśmy sobie z sąsiadem obie ręce niczym na oscarowej gali.
Akurat na to zawitał do domu Pedro. Choć był to pierwszy moment, kiedy zaprzestałam modlić się w duchu o jego powrót. Po oczach widziałam, że wypił co najmniej jedno piwo. Nie miałam tylko pewności – do wódki czy do wina. Popatrzył z niepokojem na nas, stojących nad balią ze łzami w oczach.
– Dzieńdoberek! – przywitał się elegancko. – Wyszedłem z nim na spacer.
– Słucham? – wyrwało się nam z panem Zenobiuszem jednogłośnie.
Pedro uśmiechnął się do nas uspokajająco, a do mnie nawet mrugnął.
– Mówię, żebyście się nie martwili, kochani! Stoicie nad pustą balią i zastanawiacie się, gdzie też podział się ten biedny Zenek, co? Zastanawiacie się! Czy ktoś go aby przez pomyłkę nie usmażył? Nic mu nie dolega, panie Zenobiuszu. Bez obaw. Jest
– cały i zdrowy! Wyszedłem z nim trochę na spacer.
Tryumfalnie wyciągnął zza pleców przezroczystą foliową torbę, pękatą od wody. W środku pływał dorodny trzykilowy karp. Wypisz wymaluj Zenek.
Zapadła cisza, która nie zapowiadała niczego dobrego. Wszyscy na wszystkich patrzyli podejrzliwie. Pan Zenobiusz przestał płakać, po minie Pedra wyglądało, że on zacznie. Nie był na tyle pijany, żeby nie zorientować się, że przedobrzył. Karp w balii chlapał w najlepsze, nie sposób było go przeoczyć.
Musiałam wziąć sprawy w swoje ręce. Nie mogłam usunąć fatalnego nadliczbowego karpia, ale mogłam dodać mu towarzyszy. Szkoła Agathy Christie. Pojedyncze morderstwo najłatwiej ukryć w serii morderstw. Pojedynczego karpia – w serii karpi.