– Tylko jeden, Pedro? – zapytałam. – Miało być pięć.
– Czego pięć? Karpi?
– Pięć Zenków! – pouczyłam go, po czym zwróciłam się do pana Zenobiusza. – Niech pan się nie gniewa, sąsiedzie. Postanowiliśmy zebrać od znajomych tyle żywych karpi, żeby mógł je pan ocalać sukcesywnie od Nowego Roku do Trzech Króli. Po jednym dziennie. Piękna symboliczna klamra z dat, prawda? Każdy miał się nazywać Zenkiem na cześć pańskiego przyjaciela… – Wskazałam lirycznym gestem na balię, skierowałam surowe spojrzenie na Pedra. – Niestety, widzę, że Pedro nadużył alkoholu i źle policzył karpie! Ale i tak dwa to więcej niż jeden, prawda? Choć mniej niż sześć, to fakt… Dwa wypada pomiędzy jeden a trzy.
Na szczęście pan Zenobiusz wzruszył się i nie musiałam dłużej pleść koszałków-opałków. Zapewnił, że docenia, co uczyniliśmy, to ogromnie humanitarne. Nieważna liczba karpi, ważne serce. Moje i Pedra, wspólne. Gdybyśmy mieszkali w Sodomie, za jednego Zenka miłosierny Bóg ocaliłby może całe nasze grzeszne miasto, kto wie?
– A przynajmniej dałby puchar w zawodach wędkarskich! -przytaknął Pedro dla podtrzymania rozmowy, choć wolałabym, żeby nie podtrzymywał w taki sposób.
Pan Zenobiusz pożyczył mi działający czajnik, naprawił korki, zaprosiliśmy jego żonę (przyszła ze świątecznym sernikiem) i wreszcie zrobiłam wszystkim kawę. Spędziliśmy miły wieczór, choć początkowo pani Zenobiuszowa ani w ząb nie pojmowała, dlaczego widzi dwóch Zenków w balii, mimo że to Pedro jakoby wypił. Zasady wyliczeń karpi od Nowego Roku do Trzech Króli wydawały jej się zawiłe. Aż przestraszyłam się, że rozszyfruje mój misterny podstęp. Na szczęście pan Zenobiusz zapewnił, że dla niego wszystko jasne i w domu jej wytłumaczy. Później. Na spokojnie.
– Gdyby nie ja, moja małżonka zginęłaby na świecie – zapewnił nas z zadowoleniem.
Oprócz słynnych skarpetek z owczej wełny (które gryzły, wiedziałam od początku) od mamy Pedro dostał od ojca pod choinkę francuskie czerwone wino w eleganckiej wiklinowej plecionce. Postawiłam je na stół, żeby choć po części zrekompensować państwu Zenobiuszostwu stratę, o której nie mieli pojęcia. Bardzo im smakowało. Sącząc wino, obgadaliśmy sąsiadów i seriale telewizyjne, co w sumie na jedno wychodzi pod względem powikłań intrygi. Często nawiązywaliśmy do Zenka. To już z czystej sympatii, gdyż w życiu ryb brak atrakcyjnej fabuły, jeśli nie liczyć filmu „Szczęki". Wypiliśmy zdrowie karpia, wypiliśmy za jego przyszłość i liczne potomstwo, za długie i spokojne życie. Szkoda, że Zenek nie dożył tej chwili, naprawdę szkoda.
Kiedy położyliśmy się do łóżka, przytuliłam się namiętnie do pleców Pedra. Nie zareagował. Nigdy wcześniej coś podobnego się nie zdarzyło, toteż na moment straciłam wątek. A następnie, niestety, nie zdołałam powstrzymać się i zareagowałam tak, jak obiecałam sobie wielokrotnie, że nigdy nie zareaguję. Żeby nie wiem co. Nie zareaguję tak i już.
– Pedro – zapytałam poważnie – czy w ogóle zamierzasz się kiedyś ze mną ożenić?
– Dzisiaj już raczej nie – wymamrotał Pedro sennym głosem.
Zgasiłam nocną lampkę, pilotem od wieży włączyłam cichutko Grapellego, poleżałam, patrząc w niewidoczny w ciemnościach sufit i wsłuchując się w rzewny „Moonlight in Vermont", po czym wyłączyłam Grapellego i pstryknęłam nocną lampkę na powrót.
– Pedro, musimy porozmawiać poważnie. Co byś zrobił, gdybym była w ciąży?
Pedro usiadł na łóżku i zapalił nocną lampkę po swojej Stronie.
– Jesteś w ciąży?
– Nie. Pytam, co byś zrobił, gdybym była.
– Prawdopodobnie podjąłbym proponowaną przez ciebie rozmowę na poważnie.
Zgasił lampkę po swojej stronie i położył się, naciągając kołdrę po szyję.
– Pedro, jeżeli do porozmawiania na poważnie potrzeba, żebym była w ciąży, możemy to załatwić w parę minut.
Co powiedziawszy, zgasiłam lampkę i też nakryłam się po szyję. Pedro zapalił lampkę po swojej stronie i usiadł.
– O co ci chodzi, Do?
– O nic – odpowiedziałam i też zapaliłam swoją lampkę.
– Czy wiesz, że zapalanie i gaszenie bardziej skraca żywotność żarówek niż eksploatacja ciągła? – zapytał Pedro. – Niedługo ta rozmowa wyniesie nas drożej niż telefoniczna.
– Ja nie zapalam! – oświadczyłam i zgasiłam.
Pedro też zgasił swoją lampkę i natychmiast zapalił ją z powrotem.
– O czym chcesz rozmawiać na poważnie o tej porze? Coś się stało?
– Tak! – wygarnęłam mu, zapalając. – Mam już dwadzieścia pięć lat, wiesz o tym?
– Do, kochanie! – Pedro ziewnął. – Przecież to się nie stało dzisiejszej nocy. Doszłaś do tych lat stopniowo, miałaś czas się przyzwyczaić. To minie.
– Bezpowrotnie – zgodziłam się. – A kobieta, niestety, funkcjonuje zupełnie inaczej niż mężczyzna. W pewnym wieku na niektóre rzeczy staje się dla niej za późno.
– Na co za późno?
– Na dziecko! Och, Pedro! – poprosiłam i przytuliłam się do niego znowu. – Zafundujmy sobie dzidziusia! Takiego malutkiego. Na razie będzie dla nas kompletnie niekrępujący, będę go nosiła w brzuchu, a przez ten czas przyzwyczaimy się, że jest z nami. Już nie będziemy sobie wyobrażali życia bez niego. Proszę!
Pedro zgasił swoją lampkę, ale się nie położył. Tym razem już nawet nie wydawało mi się, że w jego skórze siedzi czarnoksiężnik. Tym razem w jego skórze było pusto. Nikt nie wyglądał ze środka przez jego otwarte oczy.
– Przepraszam, Do, jeśli źle to odbierzesz, ale nie. Nie teraz.
– Dlaczego nie teraz?
– Wypiłem dzisiaj.
– Pedro! Dzieci rodzą się trzeźwe.
Pedro położył się z rękami pod głową, patrząc w sufit.
– No więc dobrze, jeżeli chcesz wiedzieć. Znów dostałem taki anonim.
Położyłam się obok niego na wznak, patrząc w ten sam sufit, co on.
– Anonim że co?
– Ze stanie się nam coś złego, jeżeli pozostaniemy razem.
Nie patrząc, wyciągnęłam rękę i zgasiłam swoją lampkę. Sufit zniknął. Pedro zniknął. Wszystko zniknęło. Została ciemność.
– To staje się męczące, Pedro – powiedziałam szeptem do tej ciemności. – Powinniśmy coś z tym zrobić. Zanim to zrobi coś z nami.
Rano okazało się, że obie żarówki w nocnych lampkach są przepalone. Jak mogę nie wierzyć, że świat jest jedną wielką magią? Albo fabryki żarówek produkują jeden wielki szajs, innego wytłumaczenia nie ma!
Odlot autorski
– Kocham go, Roberto – powiedziałam. – To jedyna rzecz, której jestem pewna.
– Zrób jak ja – poradziła mi Roberta. – Też chciałam faceta, który będzie mnie kochał bezwarunkowo i na zawsze, więc urodziłam go sobie. Kobieta zawsze ma drugie wyjście.
– Tylko że ja chciałabym mieć ich obydwóch. Tego na zawsze i tego, którego bezwarunkowo urodzę. A na deser słodką córeczkę z kręconymi loczkami.
– Błąd! – powiedziała Roberta.
– Tak myślisz?
– Mówi się „ze złocistymi kręconymi loczkami". Marzysz po łebkach, Dominiko!
Jechałyśmy samochodem Roberty na moje spotkanie autorskie. Było ślisko, tłoczno, wlokłyśmy się trzecią godzinę, zdążyłam zwierzyć się jej nawet z tego, że chyba nie jestem prawdziwą pisarką i w związku z tym nie powinna ze mną podpisywać umowy na tę drugą książkę o miłości do Pedra. Dla dobra własnego i wydawnictwa. Roberta zapytała mnie, co jej w takim razie radzę? Co ma wydać? „Iliadę" i „Odyseję"? To też zbankrutuje, jeszcze prędzej. Więc woli dać zarobić mnie niż Homerowi. On już dawno tak wyszedł na swojej twórczości, że nie żyje. Choć był wielki bez dwóch zdań. I to czeka każdego pisarza. Nie że będzie wielki jak Homer, tylko że umrze. Tak się wychodzi na literaturze, ale ktoś musi to robić. Inaczej świat zejdzie na psy. Pozbawiony kultury, moralności, wyższych aspiracji.