Obiecałam Robercie, że już dobrze, napiszę o miłości do Pedra, tylko niech nie zwala na mnie winy za cały świat. Ja i tak mam problemy.
– Obowiązki masz – powiadomiła mnie bezlitośnie. – Świat kobiet musi opisać kobieta! Kto inny? Czy facet byłby w stanie opisać życie Bridget Jones? Czy byłby w stanie opisać twoje życie, sama powiedz? Nie umiałby odpowiedzieć na podstawowe pytanie: dlaczego? Łudzisz się, że facet potrafi cię zrozumieć?
– A ty mnie rozumiesz, Roberto, dlaczego?
– Co to zmienia? A czy ty sama siebie rozumiesz? Kobieta jest najpiękniejszą zagadką kosmosu! Jedyną istotą, która ma życie wewnętrzne. Bo faceci mają życie zewnętrzne. To już wynika z samej budowy anatomicznej, Dominiko. Nic nie poradzimy.
Nie sprzeczałam się z nią, niemniej postanowiłam, że Pedro ma życie wewnętrzne. Pomimo nienagannie męskiej budowy anatomicznej! Będę je w nim pielęgnować, to życie. Jeszcze niejedna mi pozazdrości!
Musiałam zwabić go myślami, ponieważ zadzwonił, że jest już w Wilkowysku. Załatwiał sylwestrowy kulig, miał coś do zrobienia w pałacu, planowaliśmy zobaczyć się pojutrze. Powiedziałam mu, że ja jestem jeszcze w polu. To znaczy z okien samochodu widzę zaśnieżone pola i od czasu do czasu dom albo las. Pedro odpowiedział, że gdy spogląda w okno gabinetu, też widzi zaśnieżone pola, a na horyzoncie dom albo las. Czy potrafilibyście równie pięknie opowiedzieć o wspólnocie ukochanych, których dzielą setki kilometrów? A Roberta wmawia mi, że faceci nie mają wewnętrznego życia. Chyba że jej!
Dojechałyśmy około jedenastej. Trochę się bałam publicznego podpisywania książek w księgarni, więc po przyjeździe moje motylki w brzuchu się uaktywniły. Nie podpisywania jako takiego się bałam, oczywiście. Przeciętna polonistka składa rocznie tyle podpisów pod ocenami, że żaden artysta jej nie zaimponuje. Bałam się publicznego. Ze nie będzie wcale publiczne, czyli że nikt nie przyjdzie po autograf. Tym bardziej, że to było w jakiejś małej księgarence na peryferiach, bliżej chyba Acapulco niż Pałacu Kultury. Pani Ziuta z księgarni okazała się nadzwyczaj miła, ale sprowadziło się to do tego, że dała mi kawę i stolik pod filarem, na którym wisiała powiększona okładka mojej książki. Z bombkami choinkowymi naokoło w formie dekoracji.
Roberta poszła załatwiać swoje sprawy w mieście i zostałam sama. Dosłownie. Ani śladu czytelnika. Uczestniczyłam w większej akcji kulturalnej na zakończenie roku, po okolicznych księgarniach dyżurowali ponoć inni pisarze, ale ich nie widziałam. Tylko wyobrażałam sobie, że ten tłum, którego nie ma u mnie, jest u nich. No bo gdzie się podział?
Po kwadransie do księgarni zajrzał klient, przeszedł wzdłuż lady z książkami, przypatrzył się okładce nade mną, równie beznamiętnie przypatrzył się mnie, uśmiechniętej jak spikerka, i wyszedł. Aha, przejrzał album o lądowaniu aliantów w Normandii. Całe szczęście, że jego też nie kupił, bo byłoby mi głupio. Teraz będę się wstydziła przed panią Ziutą, że jacyś kompletnie obcy ludzie nie kupują mojej książki, pomyślałam. Po co mi to było? Dobrze, że Roberta wyszła, inaczej bym się z nią pokłóciła w tej niedogrzanej, dusznej od papierowego pyłu księgarence. Którą ona wymyśliła, przecież nie ja. I w której kawa stygła po włożeniu zimnej łyżeczki do środka.
Wreszcie podeszła do mnie urocza starsza pani i nawiązała rozmowę. Czy to ja napisałam powieść o jednorożcu? Kiedyś napisałam, owszem, przyznałam się. Młodzieńczy wybryk. Z tym, że nie chciano tego wydać, więc w zasadzie jakby nie istniała. Starsza pani uśmiechnęła się sympatycznie i powiedziała, że gratuluje mi. Kupiła. Czytała. Bardzo mądra książka. Ma wiele głębszych wartości. Gdybym kiedyś jeszcze coś napisała, z chęcią przeczyta. Nie zdążyłam jej powiadomić, że jednorożec nie mógł być mój, ja właśnie napisałam to, co wisi nade mną, gdyż wyszła. Zza szyby wystawowej pomachała mi życzliwie.
Dziesięć minut później dwie nastolatki kupiły na spółkę książkę o miłości do Pedra i poprosiły mnie o autograf. Byłam taka szczęśliwa, że gdyby nie pani Ziuta, dałabym im egzemplarz za darmo. Albo i dwa.
I wtedy nagle, bez uprzedzenia, bez żadnego znaku z nieba podszedł do mojego stolika… Trzymajcie się krzesła, jak ja się złapałam! Podszedł do mnie Jerzy Pilch! Żywy! Daję wam uroczyste słowo honoru, podszedł do mnie żywy Jerzy Pilch. Ale to jeszcze nic! Powiedział, że jest moim fanem i żebym mu dała autograf. Z wrażenia odebrało mi mowę. Chciałam powiedzieć, że też jestem jego fanką, ale zatkało mnie. Wykrztusiłam tylko, że proszę bardzo. O mało co bym zapytała, jakie imię wpisać w dedykacji. Nie wiem, czy podpisałam mu się na książce, czy w podsuniętym notesiku. A to ważne, bo jeżeli w notesiku, to obok jakich person mogłam figurować, Chryste!
Kiedy poszedł, pomyślałam, że gdybym miała odrobinę wstydu, powinnam spalić się ze wstydu. Jak mogłam powiedzieć do Pilcha, że proszę bardzo? I ani be, ani me, jak do przypadkowego przechodnia. On sobie teraz myśli, że kompletnie mi odbiło. Mam się za Bóg wie jaką pisarkę. Za Wisławę Szymborską co najmniej. Gęby mi się nie chce otworzyć do Pilcha. Gdzie tam za Szymborską, ona na pewno rozmawia z nim normalnie. A nie, że proszę bardzo, jak ja, idiotka! Za JK Rowling od Harry'ego Pottera że się mam, myśli Pilch!
Ale nie miałam czasu długo się dręczyć, ponieważ podeszli do mnie Wajda i Gołota. Gawędząc po przyjacielsku. Nie to mnie zaszokowało, tylko to, że Gołota nabył moją książkę, a nawet ją kartkował. Przewodniczący komisji śledczej Nałęcz zdziwił mnie wobec tego mniej. Domyśliłam się, że próbuje rozgryźć posłankę Błochowiak, a ponieważ ona nie liczy na indywidualną książkę o sobie, marszałek wgryza się ogólnie w literaturę kobiecą.
Niemniej kiedy podszedł po mój autograf generał Jaruzelski w mundurze i iv czarnych okularach, nie wytrzymałam.
Wielka sława spadająca tak gwałtownie może doprowadzić do obłędu. Krzyknęłam pani Ziucie, że zaraz wracam, złapałam płaszcz i wypadłam na ulicę. Żeby mundur nie zgubił mi się pośród oglądających się za nim przechodniów.
Generał skręcił w przecznicę, przeciął na ukos nieodśnieżo-ny placyk. Nie znałam ani ulicy, ani placyku. Tabliczki z ich nazwami zawiało śniegiem. Nie spuszczałam wzroku z generalskich pleców. Nie musiał mieć daleko, skoro w grudniu wybrał się na dwór bez płaszcza. Sądziłam, że za rogiem czeka na niego czarna limuzyna. A może teraz już jeździ białą, nie wiem.
Ale on zniknął w pobliskiej bramie.
Zobaczyłam nad nią transparent z niebieskich liter: Wielki Ogólnopolski Sylwestrowy Zjazd Sobowtórów.
Spod transparentu wyskoczyła na mój widok rozradowana kobieta z kołonotatnikiem w jednej ręce, długopisem w drugiej. To była Bridget Jones we własnej osobie! Ta aktorka z filmu, której nazwisko mogłabym wam powiedzieć, ale w życiu nie potrafię go napisać. A za nią sadzili pędem prymas Glemp i Gorbaczow.
Nie mam pojęcia, co byście zrobili na moim miejscu – ja wzięłam nogi za pas.
W księgarni czekała na mnie Roberta. Też piła kawę, żeby się uspokoić.
– Zgadnij, kogo widziałam? – zapytała, gdy tylko usiadłam obok. – Michała Wiśniewskiego z… Z „Ich Troje"? Już nie ma ich chyba… Tego z czerwonymi włosami.
– Prawdziwego? – upewniłam się.
– Skąd, farbuje sobie. Jechał w białym płaszczu limuzyną o sześciu drzwiach, przez okno kiwał ręką, niektórzy przyklękali na chodnikach, jak przejeżdżał.