Выбрать главу

– Bo ja widziałam Pilcha, ale był fałszywy – wyznałam z żalem.

– Co ty? Chyba żartujesz?

Pokręciłam głową, że nie. Roberta dopiła kawę jednym haustem.

– Jedźmy stąd, Dominiko – powiedziała. – Co za miasto?! Fałszywy Pilch, prawdziwy Wiśniewski! Wracajmy do domu!

– U nas nie ma ani jednego, ani drugiego – przypomniałam smętnie.

– Ale naprawdę!

Tak byłam wszystkim rozkojarzona, że w drodze powrotnej opowiedziałam jej o anonimach. Że mnie coraz bardziej martwią. Zapytała, czy widziałam je na oczy? Zasada jest taka, żeby przede wszystkim nie wierzyć facetowi, dopiero na drugim miejscu wierzyć w anonimy. Nie widziałam ich na oczy, ale nie miałam powodu wątpić w słowa Pedra. Powód znajduje się dopiero na samym końcu, oświeciła mnie Roberta.

Przez chwilę przypatrywałam się w zadumie tymże polom, co w tamtą stronę, aż nie wytrzymałam i zadzwoniłam. Czy Pedro ma te anonimy, czy je wyrzucił? Zadałam mu to podchwytliwe pytanie tak niewinnym tonem, że Roberta zaklaskała mi bezgłośnie nad kierownicą. Chwileczkę, musi sprawdzić, powiedział Pedro. Zazwyczaj takie śmieci wyrzuca, ale to były śmieci szczególnego rodzaju. Nie przypomina sobie, żeby wyrzucał. O, rzeczywiście, już jeden widzi w szufladzie, jest drugi. Tak, wciąż ma te anonimy, bo co?

Nic takiego, odpowiedziałam. Tak sobie myślę o nich. Może by dać do grafologa, do daktyloskopa? Już dał, on na to. Przez tego kolegę od karpia, który wszystko może. Do pracowni daktyloskopii, bo anonimy są wycięte z gazet, grafolog tu na nic. Zresztą daktyloskopia też – nie ma odcisków palców. Zrobione fachowo według recepty Agathy Christie albo którejś jej koleżanki. A propos, jak udało się spotkanie z czytelnikami? Doskonale, zapewniłam. Michała Wiśniewskiego nie było, ale wszyscy inni tak. To świetnie, zgodził się Pedro, jakby rzeczywiście dostrzegał w tym coś świetnego.

– No widzisz? – powiedziałam do Roberty. – Anonimy są, nadawcy brak. Sprawdziłam znajomych moich i Pedra. Niewinni. Już zaczęłam się zastanawiać, czy to nie ktoś zazdrosny o książkę o miłości do Pedra? Ale kto? Pilch, Szymborska?

– Raczej nie – zaprzeczyła Roberta. – Nie obraź się, Dominiko, ale raczej nie oni. Już pomijając twoją książkę… Nie sądzę, żeby z Agathy Christie, te anonimy… Rasowy pisarz dokopuje innym pod nazwiskiem.

– Otóż to. – Pokiwałam refleksyjnie głową. – Czyli beznadziejnie.

Zorientowałam się, że brzmi to tak, jakbym się martwiła, że Szymborska nie pisuje anonimów. Już chciałam sprostować, gdy Roberta pogłaskała mnie delikatnie po dłoni. Powinnam odpocząć. Ta książka o Pedrze i anonimy, i być może Pedro we własnej osobie, wszystko to zupełnie mnie wycieńczyło. Cerę mam przezroczystą jak chińska porcelana. I kompletnie samobójcze myśli chodzą mi po głowie. Nie da się żyć w takim rozdarciu psychicznym, że jestem gorszą pisarką od Homera albo lepszą od Szymborskiej. I to jednocześnie. Może bym wybrała się na wczasy w góry? W obliczu surowej potęgi przyrody człowiek odnajduje swe miejsce na świecie. Widzi jasno, gdzie stoi i co robi. Osiąga uspokojenie.

Jak mam znaleźć swoje miejsce na świecie, zapytałam Robertę, skoro zaraz po Nowym Roku wracam do szkoły? Dyrektorka bez dopraszania się pokaże mi, gdzie moje miejsce. Tylko wątpię, żeby to mnie uspokoiło.

Już obie zapatrzyłyśmy się ponuro w zaśnieżony horyzont. Efekt terapeutyczny, osiągnięty przez Robertę, był żaden. Wcześniej o tym wcale nie myślałam, a teraz było mi niemiłosiernie smutno, że nie wybiorę się w góry.

Szłam po schodach na stryszek, żałując tych gór, noga za nogą, zwłaszcza że nikt na mnie nie czekał. Pedro nocował w Wilkowysku, Zenków zabrali państwo Zenobiuszostwo. Ale okazało się, że nie jest się prorokiem na własnym stryszku. Pod moimi drzwiami siedziała po turecku Żyrafa.

Stanęłam na półpiętrze jak wryta. Paliła papierosa, strząsając popiół na moją wycieraczkę.

– Przechodź. Śmiało – pokazała mi ręką. – Ja czekam na niego.

– Na kogo?

– Na śmogo! – Wzruszyła ramionami. – Chyba nie myślisz, że na Brada Pitta?

Nie ma takiej bezczelności, jak widać, która nie może być większa. Zatkało mnie bardziej, niż gdyby pod moimi drzwiami siedział po turecku Pilch i rozdawał autografy. Przeszłam obok niej, wetknęłam klucz w zamek drżącą dłonią i weszłam do mieszkania. Ale spróbujcie żyć normalnie ze świadomością, że pod waszymi drzwiami koczuje takie coś! Wszystko leciało mi z rąk. Bałam się otworzyć szafę, że ta kretynka usłyszy, jak mi skrzypi. Po raz pierwszy w życiu zorientowałam się, ile mam w domu rzeczy, które robią nie to, co powinny. Kran się krztusi, podłoga trzeszczy, rezerwuar w klozecie spuszcza wodę, naczynia brzęczą, kartki czasopisma szeleszczą, telewizor nadaje głupoty, których wstyd słuchać przy ludziach. A moje serce hałasuje bardziej niż młot pneumatyczny.

W końcu nie wytrzymałam i otworzyłam szeroko drzwi.

Siedziała. Co za tupet!

– Może poczekasz w środku? – zaprosiłam złośliwie. – Co ci za różnica?

– Okej – mruknęła.

Weszła do mieszkania, jakbym zaproponowała jej to serio. Ona stanowczo nie była normalna.

Chryste, widzieliście amerykańskie thrillery i wiecie, czym taki ktoś potrafi załatwić niewinnego człowieka, któremu wtargnie do domu. Poderżnąć gardło płytą kompaktową Agnieszki Chylińskiej to dla niego jak splunąć. Używają grzałki, szpikulca do lodu, maszynki do depilacji, piły mechanicznej. Tej jednej nie miałam w mieszkaniu, na szczęście. Ale poza tym miałam bez liku przedmiotów, którymi da się zaatakować. Bo odwrotnie już nie. Spróbujcie na przykład obronić się maszynką do depilacji.

Postanowiłam bazować na tym, w co natura wyposażyła dla samoobrony przeciętną polonistkę. Nawijanie bawełny na uszy w języku ojczystym. Uświadomiłam Żyrafę, że Pedro nie wróci dzisiaj, nie wróci w tym roku, a nawet, zablefowałam, nie wiem czy kiedykolwiek. Przecież ona wie, że mnie porzucił.

– Kłamiesz – odparła ona bez owijania w bawełnę. – Łżesz jak zwykle. W życiu, w książce. Właściwie nie muszę na niego czekać. Załatwię to z tobą.

Zrobiło mi się zimno w plecy. I kiedy tradycyjnie spytała, czy zapalę, odparłam, że tak. Nie przyszło mi na myśl, że nie palę. Nic mi nie przychodziło na myśl. Zaciągnęłam się, rozkaszlałam i wciąż nie przychodziło mi na myśl, że nie palę ani nic innego.

Żyrafa wyjaśniła lodowatym tonem, że rezygnuje z Pedra, mogę go sobie wziąć.

W głowie mi tąpnęło, mimo że wcześniej zdawałam sobie sprawę, do czego dążyła, łażąc za Pedrem od przedszkola do zakładu trumniarskiego. Cały czas miałam jednak nadzieję, że to złudzenie. A tu nie. Kobieca intuicja się nie myli! Żyrafa rzeczywiście łaziła za Pedrem w wiadomych celach.

Zaciągnęłam się w panice papierosem i uświadomiłam sobie, że dowiaduję się o zagrożeniu, które minęło. Ona mówi, że rezygnuje ze swego literackiego ideału.

Nieoczekiwanie poczułam coś na kształt sympatii do psychopatki.

Objęłam ją ramieniem, ale wyrwała się ze wstrętem. Więc wyjaśniłam życzliwie, że podziwiam jej tęsknotę za wymarzoną miłością. Pogoń za niedościgłym. Miałam to samo za szkolnych lat. Nawet dłużej. Ale z tego się wyrasta. Może boli, że się wyrasta, ale się wyrasta. Być może ona właśnie przeżywa ból wyrastania, niemniej tak i tylko tak wraca się do zdrowia. Przez ból i udrękę. Człowiek zauważa, że świat nie składa się z samych motylków, których trzepoczące skrzydełka tworzą nad nami świetlistą tęczę. Przestajemy się kochać w Retcie Butlerze z „Przeminęło z wiatrem" albo w Leonardzie di Caprio z „Titanica" i znajdujemy sobie faceta z krwi i kości. Parę lat później nie chce nam się wierzyć, że ten gość w kapciach i podkoszulku nie od zawsze był naszym wymarzonym. Zdaje się nam, że nigdy nie kochaliśmy się w tamtych cudownych facetach z filmów i książek. Od kiedy sięgniemy pamięcią – kochaliśmy się w nim. Choć żal z drugiej strony. Ale z trzeciej strony -jakie to liryczne.