Выбрать главу

Żyrafa przerwała mi w swoim zwykłym stylu. Żebym skończyła ścierne. Więc umilkłam i zaciągnęłam się papierosem. Już nie kaszlałam od dymu.

Żyrafa wyjaśniła, że nie zamierzała z Pedrem bawić się w motylki. Zaproponowała mu, żeby ją zapłodnił.

Rozkaszlałam się znowu.

A ta kontynuowała, że idealny facet był jej potrzebny do poczęcia idealnego dziecka. Życie to są konkrety. Może moje pokolenie ganiało za motylkami, jej już nie. Co za świnia jednak, była ode mnie młodsza najwyżej pięć lat! Oni wiedzą, gdzie stoją konfitury! Jednakże facet, któremu proponuje się konkretny biznes, a on miga się jak byle fagas, nie zasługuje na udziały w tym biznesie. Dlatego przyszła do Pedra ostatni raz. Żeby zwrócił jej wyniki badań, które mu przedstawiła. Że nie jest nosicielką hifa, ma geny jak się patrzy i żadnych chorób w rodzinie. Wykorzysta sobie to zaświadczenie gdzie indziej, akurat trafiła na czadową biografię piłkarza drugiej ligi.

Nie wiedziałam, gdzie Pedro wetknął ten świstek, ale obiecałam, że jej dostarczę.

Kiedy wyszła, zaczęłam się głowić, czy Pedro ukrył tę aferę w trosce o mnie. W rezultacie odmówił jednak zapłodnienia. Oparł się takiej lasce, choć ode mnie akurat odseparowany był fizycznie. Więc oparł się skutkiem czaru wspomnień! Siłą niewygasłego pożądania! Bo skutkiem czego innego może oprzeć się dziewczynie o figurze modelki facet, który nie jest mnishem?

Było mi niewymownie przyjemnie. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to chyba od papierosa. Którego jeszcze nie zgasiłam. Nie wiem, co Żyrafa paliła, ale to nie było marlboro ani inny carmen.

Pierwszy uśmiechnął się do mnie kinkiet. Po nim uśmiechnął się odczyszczonymi przez Gośkę ramami obraz Johna R. Melga na ścianie.

Odpowiedziałam im, że uwielbiam anonimy i weszłam do wanny, żeby sprawdzić, co myślą karpie. Zapomniałam napuścić wody, ale i tak było rozkosznie. Karpie myślały o Pedrze ubranym w ślubny strój z epoki Retta Butlera. Na ramionach mial epolety lejtnanta Wrońskiego z „Anny Kareniny", a twarz z greckiego marmuru. Homerową. Po tym zorientowałam się, że to nie jest prawdziwy Pedro, tylko sobowtór Wisławy Szymborskiej.

Z zachwytu aż poślizgnęłam się na siedząco w pustej wannie. Przydzwoniłam czołem o kran. Dotknęłam palcami guza, który zrobił się pulsujący ogniem i cieknący. To była krew. Czerwo-niutka, lśniącutka…

Chryste, nigdy nie było mi tak cudownie, jak bum cyk cyk!

Biała Dama

Przyjechałam do Wilkowyska wykończona. Nie narkotykiem Żyrafy, tylko rzyganiem po nim. Nie wiem, jak wy, ja tego nienawidzę. Dwie godziny z głową w muszli klozetowej w zamian za małżeństwo z lejtnantem Homerem, pozostające non consu-matum. Plus śliwa na czole, skutkiem której musiałam wymyślić całkiem inną sylwestrową fryzurę niż zamierzałam. Czy znacie lepszy powód do frustracji? Układacie sobie coś absolutnie zabójczego już od lipca – na razie w głowie, nie na niej – a 31 grudnia kończycie z koczkiem nad czołem a la hrabina Cosel.

To nie był koniec atrakcji. Pedro szepnął mi, że musi mnie zakwaterować w pokoju gościnnym. Nie może u siebie w gabinecie, ponieważ jego koleżanki konspirują po kątach. Służbowe lokum kustosz zamienia jakoby w garsonierę. Od pierwszej wizyty tutaj wiedziałam, że po tym sabacie czarownic należy spodziewać się wszystkiego najgorszego. Byłyby rade, gdybym wróciła do domu, nie rozpakowując się. Ale nie dam im tej satysfakcji.

Mój nowy pokój mieścił się na pierwszym piętrze, miałam z niego widok na rząd sań do kuligu, co podreperowało odrobinę mój humor. Za to zepsuła mi go wiadomość, że sanie, w przeciwieństwie do humoru, nie są podreperowane. Dopiero będą obwieszane dzwoneczkami, moszczone skórami niedźwiedzi i wilków, malowane, wzmacniane tu i ówdzie, podkuwane i smarowane na płozach – milion spraw. Dotychczas wiedziałam, że w sanie się wsiada i się jedzie. A tu nie. Zanim Oleńka ze swoim zapierającym dech Kmicicem przemknie rozpromieniona leśnym duktem, dadzą zajęcie całej wsi. Najgorsze, że robotę zaplanowano po nocy. Miałabym lepszy pomysł na noc. Wykrzesałabym z Pedra takiego Kmicica, że tamten niech się schowa! Facet powinien być realny, dopiero w drugiej kolejności zapierający dech. Mój realny Pedro miał w nocy podkuwać sanie.

Leżałam samotnie w barokowym łóżku i nie mogłam zasnąć. Za oknem stukały młotki, dzwoniły dzwoneczki, ktoś bez przerwy nawoływał Józka, a Józek bez przerwy nic sobie z tego nie robił. Od czasu do czasu stukało też od drugiej strony, z korytarza. Słynna biała koza Dafne złamała nogę, którą wstawiono jej w łupki. W zamian dostała tymczasowe prawo przebywania w pałacu. Najwidoczniej wypadek rozregulował jej zegar wewnętrzny, ponieważ w dzień spała, a dopiero nocami łaziła, stukała, ślizgała się na wyświeconych posadzkach bardziej niż na lodzie na zewnątrz. Nie mam pojęcia, kto wymyślił, że w środku będzie bezpieczna. Pewnie któraś z tutejszych czarownic. Albo sama Dafne, ten sam poziom.

Zza okna wpadała romantyczna srebrzysta poświata, która nie wprawiała mnie w liryczny nastrój, ale postanowiłam przy jej blasku liczyć winogrona na stiukach. Kiście winogron z sufitu nade mną. Wtedy w końcu zasnę.

W zasięgu mojego wzroku znajdowały się siedemdziesiąt dwie kiście. Nie dość, jak się okazało. Policzyłam prążki blasku na suficie, potem krzesła, ale tych było tylko siedem, potem lśniące od poświaty lichtarze do świec, wreszcie różyczki na tapecie…

Obudziło mnie stęknięcie lub nie stęknięcie, nie mam pojęcia, co. Za oknem było już cicho, Dafne nie kuśtykała w korytarzu. Wciąż leżałam samotnie pod kołdrą z barokowymi falbankami. Gdzieś w ciemnościach pokoju tykał zegar, który na szczęście nie bił. Te bijące są głupsze od budzika. Stwierdziłam, że nie widzę z łóżka godzin na tarczy ani nawet samej pozłacanej tarczy. I zamierzałam zamknąć oczy.

Nie zamknęłam, Chryste!

Przez pokój coś szło. Też nie wierzę w duchy, ale szło, daję słowo honoru. Jasna powłóczysta postać przesuwała się w stronę łazienki. Towarzyszył jej dziwny, jakby trupi odór. Początkowo pomyślałam, że to dalszy ciąg odlotu po papierosie Żyrafy. Ale musiałabym mieć cholernie spóźniony refleks.

Pod kołdrą po moich nogach wspinał się zimny prąd, jakby pełznął po mnie wąż. Spociłam się. Co barokowy pałac robi z człowieka! Gdyby coś podobnego przydarzyło mi się po ciemku w suszarni, pomyślałabym, że prześcieradło schnące na sznurze i przeciąg. W pałacu nie. Tu od razu przyszła mi na myśl zamurowana za trucicielstwo Biała Dama. Pałac działa jak gazetowy brukowiec – w środku człowiek spodziewa się samych bezeceństw.

Jedno, czego byłam pewna, to że nie szedł Pedro. Kiedy widziałam go ostatnio, po kolacji, nie miał rozpuszczonych na ramiona jasnych włosów. Zjawa miała. Więc prędzej koleżanki pana kustosza postanowiły zabawić się moim kosztem. Prawie udało się babsztylom, ale nie dam poznać po sobie, zawzięłam się. Niech im się nie wydaje! Zawołam: „Pudło!" – i zwyciężę z godnością.

Ale nie zawzięłam się aż tak, żeby zawołać. Miałam stracha. Pozostawał cień prawdopodobieństwa, że jednak nie te wiedźmy.

Zaciskając dłonie na kołdrze, leżałam bez ruchu.

Zjawa znikła w łazience, co znaczyło, że nadal przebywa w moim pokoju. Łazienka stanowi część apartamentu. Co teraz?

Po pierwsze, uciec na korytarz, korzystając z okazji! Nie zrobiłam tego, ale nie ze strachu. Zastanowiły mnie odgłosy dobiegające z łazienki. Szum odkręconej wody. Owszem, istnieją upiory, które mają konszachty z wodą. Topielice, wodniki, rusałki. Na upartego znajdzie się takich sporo, oślizgłych i wrednych. Jednakże potem rozległ się dźwięk spłuczki przy sedesie. No przepraszam, ale o takich duchach nie słyszałam!