– Chodzi o gazetkę ścienną? Ja, ale to dawne dzieje. Teraz robi się ją na komputerze.
– Ale może klej jeszcze pani pozostał?
Uśmiechnęła się drwiąco i odwróciła monitor tak, żebym widziała ekran. Wyjaśniła mi, że przepisuje koleżance esej do „Kwartalnika Historycznego". Pod tytułem: „Śmierć Napoleona i jej echa w Wilkowysku". Chwalebne zajęcie, powinszowałam. Z moralnymi tradycjami. Biblię też ktoś kiedyś przepisał. Ale lepiej porozmawiajmy, póki jestem bez prokuratora.
Julia Roberts postukała palcem w ekran monitora.
– Koleżanka robi błędy. Ja jej poprawiam, ponieważ jestem tu najlepsza z ortografii. Proszę zerknąć, jak piszę słowo „śmierć".
– Sama wiem, jak się pisze – uniosłam się honorem.
– Autor anonimu nie wie. – Rozłożyła ręce; cekiny na rękawach utworzyły wokół niej poświatę. Jak na pocztówce z odpustu.
Odwróciłam anonim w moją stronę. Wcześniej zauważyłam, że są w nim błędy, ale nie analizowałam. Nie jestem z tych polonistek, które poprawiają każdy świstek, jaki wpadnie im w ręce. Etykieta na wino albo druczek spółdzielni mieszkaniowej, wszystko im jedno. One mają jakiś kompleks wyższości. Albo niższości. To zresztą to samo.
W miejscu, gdzie anonim groził Pedrowi moją śmiercią, wyklejono gazetowymi literami jak byk „simjerdź".
Popatrzyłam zdumiona na Julię Roberts. Siedziała z tryumfalnie rozłożonymi rękami, jakby mówiła do mnie: „Ta-dam!!! Sekretarki tak nie piszą!".
– Jak które – powiedziałam. – Te z krótkim stażem i długimi nogami…
– Słucham?
Ale ja nie słuchałam. Po raz drugi tego poranka doznałam olśnienia. Tym razem jako polonistka, nie Sherlock Holmes. Tylko jedna osoba na świecie mogła tak skopać „śmierć".
– Przepraszam za nieporozumienie, pani Julio…
– Katarzyno – poprawiła mnie.
Raz miała prawo mnie poprawić w tej sytuacji. W końcu podsunęła mi trop. Tak oczywisty, że ani się speszyłam tymi moimi wygłupionymi podejrzeniami. Przeszły już do historii, jak śmierć Napoleona. Trzeba mi gonić czas teraźniejszy.
– Przepraszam, pani Katarzyno Roberts! – przystałam na jej wersję. – Muszę natychmiast wykonać bardzo pilny telefon prywatny!
I pognałam po schodach do mojej ładującej się komórki.
Kulig z pochodniami
Goście zjeżdżali się do Wilkowyska przez pół dnia. O szesnastej dwadzieścia przyjechały Agniecha z Iwoną. Wystrojone były w coś błyszczącego i towarzyszył im pojedynczy facet. O siedemnastej, już po zmroku, przyjechała dentystka. Jej też towarzyszył jeden facet, ale wystrojona była na szykowny mat.
O siedemnastej siedem przyjechał Rapcuchowicz. Bez pary. W stroju codziennym. Wyglądałam go ukradkiem z okna korytarza. Brnął po śniegu przez podjazd oświetlony rzęsiście latarniami.
Zobaczył mnie w oknie, kiwnęłam na niego.
– Domyślasz się, po co wezwałam cię nagle w taki dzień? -zapytałam, gdy zamknęłam się z nim w moim pokoju. – Ponieważ chcę ci zepsuć sylwestra, Rapcuchowicz. Tak jak ty zepsułeś mi bezmyślnie parę ważnych tygodni mojego życia.
W dwóch palcach uniosłam anonim tuż przed jego twarzą.
– Aha, wydało się! Głupio wyszło – zgodził się Rapcuchowicz. – Nie zajarzyłem, że zrobi się taka afera, jak pani mówi. Chciałem go trochę nastraszyć, żeby panią zostawił.
Upuściłam anonim na podłogę i tymi samymi dwoma palcami ujęłam Rapcuchowicza za brodę. Uniosłam ją do góry. Pod palcami czułam kiełkujący meszek zarostu.
– Rapcuchowicz, ty się we mnie podkochujesz! Przyznaj się.
– Ale w życiu, jak Boga kocham! – wystraszył się. Zrobiło mi się ciut nieswojo. Puściłam jego brodę. Zniknął zatem ostatni powód, który mógł jakoś tłumaczyć niecny postępek Rapcuchowicza. Pokiwałam głową ze smutkiem.
– Czyli tak po prostu? Szampański żart? Sam widzisz, Rapcuchowicz, jak kończą ci, którzy nie czytali „Dziadów"!
– Żaden żart! – obruszył się Rapcuchowicz. – Posiadałem bardzo istotny powód. Tę pani książkę pożal się Boże. W zasadzie to nie moja wina.
Odniosłam niemiłe wrażenie, że przechodzi do kontrataku. Dzisiejsza trudna młodzież jest, niestety, nieprzewidywalna. Nastawiona roszczeniowo.
– Jakiż to istotny powód, który jest zarazem moją winą?
– Nie mówię, że pani winą, tylko że… A może i pani winą! Rozsiadł się z lubością w barokowym fotelu. Szybko usiadłam naprzeciw, żeby nie sterczeć przed nim jak karcona uczennica.
– No bo po co pani pisze takie kłamliwe książki? – zganił mnie Rapcuchowicz. – Miłość to źródło wszystkich nieszczęść na świecie, a nie powód do romansideł! Z miłości ludzie się pobierają, a potem co? Cierpią, rozwodzą się z hukiem, opuszczają własne dzieci. Albo samobójstwa popełniają z miłości, jeśli już akurat szczęśliwym trafem szanse na małżeństwo prysły. Nie wie pani, jakie katastrofy wywołują ci, którzy kochają na zabój swoją ojczyznę albo swojego boga?! A pani z miłości pisze książkę o miłości do Pedra. Na razie to szajs, ale jak znam życie, napisze pani drugą i trzecią, i niech się pechowo złoży, że nabierze pani wprawy. Stąd już tylko krok do nowych „Dziadów"!
– Rapcuchowicz, ty masz chyba jakąś obsesję na punkcie „Dziadów", prawda?
– A dzięki komu się jej nabawiłem?
Z dołu słychać było gwar ludzi, orkiestrę strojącą instrumenty. Niedługo miał zacząć się kulig. Za ciemnymi oknami widziałam przy saniach pochodnie płonące w rękach nieznajomych mężczyzn. Na razie czułam się z tym jak na hitlerowskim capstrzyku. Ponuro.
– Jakie proponujesz rozwiązanie, Rapcuchowicz?
– Skoro pani musi się kochać, to ja nie widzę wyjścia, niech się pani kocha. Chociaż w pani wieku to już trochę niepoważne.
– To moje prywatne sprawy, proszę.
– Kiedyś były. Póki ich pani nie opisywała. Ale niech mi pani da skończyć. Niech się pani kocha, mówię, tylko niech pani swojego uczucia nie szarga po książkach. Nie ubiera w piękne słówka. Po co nowe pokolenia uczniów mają drżeć przed nieznanym zagrożeniem? Czy nie dosyć im tego, co już jest? Wszystko na świecie zdążono dokładnie opisać, nic nowego się nie wymyśli, zwłaszcza pani. Nie warto się rozdrabniać po Szekspirze, po Petrarce, po tym od „Sztuki kochania", jak mu było?… Pani ich sobie wymieni sama lepiej ode mnie, z datami. Przecież ja panią nawet lubię, nie chcę dla pani źle.
Za oknem huknęło, błysnęło i to mnie otrzeźwiło.
– Nie zrozumieliśmy się, Rapcuchowicz – oświadczyłam. -Mam na myśli raczej to, jakie proponujesz podsumowanie twojego udziału w tej aferze? Czy zgłosić ją na policji?
– Proszę, do czego prowadzą wzniosłe banały o miłości. Goła przemoc, oto co rządzi światem. Exactly! Brutalna siła i pieniądze, a nie miłość!
Wstałam.
– Rapcuchowicz, w imię miłości, którą już tyle razy opisano, życzę ci szczęśliwego Nowego Roku. Pomyśl o naszej rozmowie podczas dzisiejszych hulanek, bo ja będę o niej myślała, czy chcę, czy nie. Mam nadzieję, że wspólnie coś wymyślimy, co nie będzie brutalną przemocą, ale przywróci zachwiany porządek świata. Masz na bilet do domu?
Powiedział, że kolega go podwiózł, czeka w samochodzie za bramą. Tu na parkingu już się szpilki nie wciśnie. Tylko rolls-royce'a brakuje, jak widzieli. Koledze też kazałam życzyć szczęśliwego Nowego Roku. Złapałam moją balową maseczkę i pobiegłam szukać Pedra. Nowe wiadomości powinny przynieść mu ulgę jeszcze w starym roku.
Najpierw wpadłam na Iwonę. Przepychałam się między pachnącymi ludźmi na korytarzu, kiedy znalazła się na mojej drodze. W tłumie trudno było się wycofać.
– Cześć! – zaczepiła mnie bez zdziwienia.
Na twarzy nosiła plastikową maseczkę Miss Piggy. Średnio staropolską. Na niej eleganckie sylwestrowe okulary. Ja miałam wielki nos z brodawką i krzaczaste brwi stuletniej hrabiny. A ubrana byłam w długą suknię z kapturem, niebieską, wykończoną złotymi lamówkami. Pedro znalazł ją dla mnie. Piękna. Ale co z tego? Trzeba mojego szczęścia, żeby pośród trzystu gości wdepnąć od razu na Iwonę.