– Znamy się, prawda? – zapytała, a kiedy kiwnęłam głową niezdecydowanie, ani na tak, ani na nie, rozentuzjazmowała się: – Nie mów mi, poczekaj! Ja mam cholerną pamięć do twarzy.
– W rzeczywistości mam trochę inną twarz. – Uśmiechnęłam się do niej spod nosa hrabiny, ale nie zwróciła na to uwagi.
– Już wiem, mówiłam, że wiem! Parafia Świętego Antoniego, zgadza się? Wycieczka do Rzymu, dwa lata temu. Siedziałaś za kierowcą, panem Leonem, tak?
– Można tak powiedzieć – zgodziłam się.
– Jestem z koleżanką i z jej facetem, poszli po coś do picia -wyjaśniła Iwona. – Świetna wycieczka, co? Do Rzymu. Wciąż mam na pamiątkę liry z fontanny di Trevi. Słuchaj, Rita, może to nie miejsce i czas, ale skoro się zgadało… Wciąż mi wisisz stówę, pamiętasz?
– Jasne, że pamiętam… – Zająknęłam się. – Dzięki, że się przypominasz. W tej chwili nie mam przy sobie torebki, ale będę do rana. Na pewno cię znajdę.
– Będę pamiętała – zgodziła się Iwona.
Z ulgą wkręciłam się w tłum. Tworzyły go wszelkie formy staropolszczyzny. Przeważali wąsaci szlagoni w kontuszach, kręciło się kilku podgolonych Kozaków zaporoskich, panie w maseczkach na patyku i w krynolinach, jakiś Stańczyk dzwoniący czapką przy każdym ruchu, chłopi pańszczyźniani w dybach. Trafiłam nawet na parę Białych Dam, które zdecydowanie źle mi się kojarzyły. Górą powiewały z sufitów baloniki, falowały szarfy u balkonów i gzymsów, fruwały serpentyny.
Pedra znalazłam na dworze. Wypatrzyłam go przez okno. Biegł gdzieś, zaaferowany, w rozpiętym płaszczu. Bez maski, widocznie nie miał na nią czasu. Złapałam go za połę.
– Muszę ci koniecznie coś powiedzieć!
– O, Do. Jak się bawisz? Ja też muszę ci coś koniecznie powiedzieć, ale nie teraz. Połowa furmanów się popiła! Muszę znaleźć zastępstwo, bo nas powywracają.
Z powrotem wkręciłam się samotnie w tłum, który gdzieniegdzie tańczył, ale w ogólności czekał na rozpoczęcie kuligu. Śmiał się, cmokał w policzki, pił i palił, co z powodu maseczek przynosiło wiele nieoczekiwanych atrakcji. Do mnie przyczepił się lekko zawiany Sarmata. Miał przyklejone sumiaste wąsy, na oczach maskę Zorro i podgoloną perukę na głowie. Czyli że dół peruki był łysy, reszta owłosiona. Obcałował mnie po rękach, powiedział, że jestem królową balu, że od dawna mnie podziwia. Usiłował mówić basem, ale ewidentnie był młodszy od swojego głosu, gładki i przystojny.
Wymknęłam mu się, wysyłając go po wino. Wzięłam płaszcz z pokoju, pobiegłam na drugą stronę pałacu, gdzie ci z pochodniami mościli sanie, i tam wpadłam na Agniechę. Miała czapkę Wołodyjowskiego z karbowanej bibułki, piórko z piórka, wąsik z włóczki i jednodniowy brokatowy zarost, jak Zamachowski u Hoffmana. Tylko Zamachowski miał, rzecz jasna, wszystko prawdziwe, nie z karbowanej bibułki.
Szukała Iwony i swego mężczyzny do towarzystwa.
– Witam! – uprzedziłam ją, ponieważ patrzyła na mnie tak, jakby zamierzała mnie rozpoznać. – Co za miłe spotkanie!
– No właśnie, ja też się cieszę – zgodziła się bez przekonania.
– Mój synek chodzi do pani grupy – wyjaśniłam.
– Tak? A który to?
– No ten, jak mu… Robercik.
– Ach, Robercik! – ucieszyła się Agniecha. – Nic dziwnego, że nie poznałam. Myślałam, że z powodu sztucznego nosa. Straszliwie pani zeszczuplała. Szczerze gratuluję! Kiedy się ostatnio widziałyśmy? Co to za dieta cud? Muszę wiedzieć!
– Pani to niepotrzebne – wykręciłam się, ale patrzyła na mnie wyczekująco. – Taka bardzo prościutka dieta. Nazywa się… Nie pamiętam, nie chodzi o nazwę. Je się, z tym, że mało. Pierwszego dnia obranego burka, drugiego dnia drugiego buraka, trzeciego dnia trzeciego… Tak przez trzy dni. Można popić wodą. To wszystko.
– Niesamowity efekt – pochwaliła Agniecha. – Muszę spróbować. A przy okazji… Robercik nie wpłacił dotąd na noworoczną zabawę dla dzieci. Wyłożyłam za niego sto złotych. Będzie brał udział, tak? Dotąd zawsze brał i tym się kierowałam.
– Też mi się wydaje, że będzie brał – przytaknęłam.
– Toteż wyłożyłam ze swoich pieniędzy… – Agniecha popatrzyła na mnie wyczekująco. – Sto złotych. Chyba niedrogo? Rodzice nie narzekali.
– Nie, nie narzekam – zapewniłam. – Zaraz pani oddam. Może po kuligu, gdyż nie mam przy sobie torebki. Mąż nosi torebkę. Moją torebkę nosi, to mam na myśli, nie swoją. Swojej nie ma. To znaczy, zwrócę pani sto złotych, tylko za chwilę.
– Ależ oczywiście, nie pali się. – Agniecha uśmiechnęła się do mnie. – Czekam.
Odwróciłam się od niej i wpadłam na Sarmatę. Przywlókł się za mną. Miał dla nas wino, pochwalił się. Ale wypił oba, szukając mnie w tłumie. Jeszcze trochę czasu do kuligu, może przyniesie drugie? Niech przyniesie, poprosiłam. Będę się gdzieś tutaj kręciła.
Goście wsiadali do sań, konie buchały parą, blask pochodni zabarwiał śnieg na czerwono. W parze najbliższych sań rozsiadły się tutejsze wiedźmy, więc powędrowałam dalej. Nowi furmani byli trzeźwi, ale siedząc na kozłach, pociągali dla rozgrzewki z butelek. Gdyby wyjazd się przeciągnął, wszystko wróci do punktu wyjścia. Chciałam przestrzec przed tym Pedra, ale nigdzie go nie widziałam. Z braku zajęcia wyciągnęłam komórkę, żeby zadzwonić do Gośki i życzyć jej więcej szczęścia w Nowym Roku.
– Może pan przytrzymać tę pochodnię wyżej? – odezwałam się do faceta z pochodnią, ponieważ ogień migotał mi na wyświetlaczu i nic nie widziałam.
– Służę uprzejmie – odpowiedział ze staropolską galanterią. Był z kobietą, a tą kobietą okazała się wiadoma dentystka.
Nosiła czarną maseczkę okoloną strusimi piórkami i wysadzała świecidełkami. Przez dziury tej maseczki patrzyła na mnie podejrzliwie.
– Och, pewnie mnie pani doktor poznaje! – ucieszyłam się pokazowo, naciągając kaptur głębiej na czoło. – Jestem pani pacjentką.
– Poznaję – przytaknęła. – Wspominała pani wczoraj, że tu ›ię spotkamy. Więc nie jestem zdziwiona, naturalnie.
Ja byłam, naturalnie.
– Wspominałam?
– W czasie wizyty. Miała mi pani zwrócić przy okazji braku-ącą kwotę za koronkę.
Czegoś podobnego powinnam się spodziewać, gdy ją zobaczyłam w tej głupiej strusiej maseczce. Przeczuwałam, że będę niała kłopoty z byłymi Pedra, ale że finansowe?
– Pamiętam, jasne. – Kiwnęłam głową. – Sto złotych, tak?
– Nie – zaprzeczyła dentystka, przyglądając mi się nieufnie. – Dwieście pięćdziesiąt.
– Wiem, pamiętam. Mówię, że mam tylko sto złotych przy sobie. Resztę mam w tym… no… Zwrócę pani po kuligu po prostu, dobrze?
Usłyszałam nawołującego mnie Pedra, więc błyskawicznie zanurkowałam w tłum. Miałabym się z pyszna, gdyby mnie odnalazł pod nosem byłej.
Parę kroków dalej natknęłam się na księżną Reńską. Wąsacz przenosił ją do sań we własnych ramionach. Wokół kręciło się dodatkowo kilkanaście niezbędnych osób. Od składania wózka, od rozkładania pledów na kolanach, od podawania chleba i soli na złotej tacy, od nalewania gorącej herbaty z termosu. Pedro pomyślał o wszystkim.
Uchyliłam maseczkę i ukłoniłam się cioci. Przywołała mnie skinieniem.
– Ślicznie wyglądasz, ma cheriel Jak księżniczka Czartoryska. Uff! Przez chwilę obawiałam się, że księżnej też jestem winna pieniądze. Nie dopytywałam się, czy jak młoda Czartoryska czy z czasów jej powojennej emigracji. A nuż księżna raczyła żartować z mojego staropolskiego nosa z brodawką staruchy. Ona sama nosiła przepaskę na oku, ale nie miałam pojęcia, czy to jedna z okresowych dolegliwości, czy też przebrała się za pirata Deepa z Karaibów.