– Bajeczny kulig, prawda? – zapytałam oględnie.
– Tak myślisz, ma petit bellel Ach, gdybym to ja ciebie zaprosiła na kulig, a nie ty mnie… Damy, konie, psy, wilki i jedno z drugim nie myliło się w szale uciech! A dziś?
Księżna wskazała ręką. Wydekoltowana kobieta stała w śniegu na czworakach, wyjąc tęsknie do mrugających gwiazd. Facet w kożuchu i cylindrze całował się z zaprzęgowym koniem, pojąc go szampanem. Inny kąsał po łydkach dwie panienki, uciekające przez zaspy z radosnym rżeniem. Trzecią panienkę niósł na grzbiecie. Pedro stanowczo powinien zaczynać, goście z nudów zatracali jasność motywacji.
Kiedy odwróciłam się do księżnej, już spała.
Za pałacem huknął armatni wystrzał, ale jej nie obudził.
Wskoczyłam w pierwsze wolne sanie, kulig już ruszał. Furmani pokrzykiwali, dyszące parą konie tańczyły niespokojnie.
Rozbrzęczały się dzwoneczki, zachrzęścify uprzęże, zatrzeszczało staropolskie drewno sań, gdzieś z przodu ucięła kapela. I pomknęliśmy wśród pisków pań i zawadiackich pohukiwań panów. Pochodnie furkotały od impetu jazdy.
Zaraz za pałacem kulig skręcił w pole. Na śnieżnej płaszczyźnie widziałam przed sobą wąż pędzących sań, nakrapiany ognikami pochodni. Wiedziałam, że gdzieś tam siedzi na niedźwiedziej skórze Pedro. Ale gdzie? Obok mnie kołysały się w rytm jazdy dwie niedźwiedzice w futrach i złotych diademach, facet w gumowej masce staropolskiego prezydenta Busha i jeden bez maski, bez płaszcza, w rozpiętym garniturze. Ten nie siedział, tylko stał i balansując na ugiętych nogach, dzielił szampanem. Z dwóch kieliszków i butelki. Wybrałam kieliszek.
Z lewej wyprzedziły nas rozdzwonione sanie, sypiąc śniegiem spod kopyt i płóz.
– Hu-ha! – zawołał z nich ktoś do nas.
W blasku pochodni poznałam mojego Sarmatę. Siedział na koźle obok furmana, w uniesionych rękach trzymał dwa kieliszki wina, prezentując mi je tryumfalnie. Nie miałam nadziei, żeby nie rozchlapał ich w ciągu najbliższych sekund, ale zawsze to miło – że pamiętał.
– Hu-ha! – odkrzyknęłam mu zatem.
Przed nami wyrosła mroczna ściana lasu, rozpędzony kulig wpadł w leśną przecinkę. Z rozkołysanych pędem gałęzi sypał się na nasze głowy śnieg. Para z końskich grzbietów i dymy pochodni ciągnęły się za nami jak welon niknący w ciemnościach nocy. W kieliszku miałam szampana pół na pół ze śniegiem. Wychyliłam go do dna!
Koniec balu
Na leśnej polanie, gdzie podano gorący bigos i mrożoną wódkę, spotkałam wreszcie Pedra. Do spółki z wąsaczem pchał przez zaspę wózek z księżną Reńską. Księżna odmówiła bigosu, ale wychyliła kieliszek wódki z zawadiackim odrzutem głowy. To ją tak wycieńczyło, że zasnęła przy ognisku, opatulona trzema szubami. Z oczywistych względów nie przeszkadzała jej szalejąca kapela i ogólna hulanka w kopnym śniegu.
Tańcząc z Pedrem pod gwiazdami, chowałam się zarówno przed byłymi, jak i przed Sarmatą, więc była to wątpliwa przyjemność. Gdyby byłe zobaczyły mnie z byłym i na dodatek rozpoznały mnie prawidłowo, nie wytłumaczyłabym się przed Pedrem z zawiłości taktyki, którą zastosowałam, poszukując go. A przed Sarmatą ukrywałam się, bo już przy pierwszym walcu pośród kurzących śniegów, na którego dałam mu się namówić, pokazał mi klucz wetknięty za cholewę sarmackiego buta.
– Od pałacowej pakamery – wydyszał mi w ucho, buchając z ust alkoholową parą. – Musimy się tam zejść po północy. Zaraz po toastach. Będzie ci bosko, kochanie!
Cały czas lekko zawiany, fascynował mnie w pewien sposób. Ktoś, kto jest lekko zawiany na początku balu, w jego apogeum albo trzeźwieje, albo spada pod stół. Sarmata nie. Z godnym pozazdroszczenia wyczuciem pozostawał permanentnie w stanie lekkiego zawiania. Obiecałam mu, że wrócimy do propozycji – i umknęłam do Pedra.
Wtulałam się w niego w czułym tańcu, gdy dostrzegłam na sobie pełen nienawiści wzrok Agniechy. Robercik miał już przerąbane w przedszkolu, ale mogło być gorzej. Mogłam mieć przerąbane ja, Dominika. Zaraz, tu. Wypiłam jeszcze jeden kieliszek czystej, zagryzłam chłodnym już bigosem i dla uspokojenia zatańczyłam z absolutnie nieznajomym facetem. Temu odbijało się raz za razem i cały czas byłam przekonana, że puści staropolskiego pawia prosto na mnie i moje złote lamówki. Więc nie uspokoiłam się. Zapomniałam nawet Pedrowi powiedzieć, że rozgryzłam zagadkę anonimów. Zresztą on też niczego mi nie powiedział. Zero warunków.
Zadyszany kulig wrócił do pałacu przed północą. Tam okazało się, że wszyscy wymarzli, więc zadysponowano staropolską piwną polewkę z białym serem. Dla rozgrzewki. A zaraz potem pałacowe zegary wybiły Nowy Rok. Strzeliły szampany i petardy, z balkonów posypało się konfetti, a ja, całując Pedra, poczulam na sobie wzrok Iwony. Zazdrosny. Oraz dentystki. Zaciekamy, niegroźny, wart 250 złotych długu. Składając życzenia komu popadło, wkręciłam się w tłum po raz kolejny tej nocy. Miałam szczerze dosyć konspiracji. Wymknęłam się na antresolę, skąd poprzez marmurowe tralki widziałam w dole salę balową. Mogłam nacieszyć się chwilowa samotnością. Próbowałam ściągnąć Pedra gorączkowym kiwaniem, ale nie dostrzegał mnie. Dzisiaj znowu miał pod skórą tego przeklętego czarnoksiężnika przywleczonego z dalekich gościńców, uświadomiłam sobie nieoczekiwanie. Przetoczył się obok mnie facet z rozpiętym rozporkiem, szukajac toalety. Już całkiem niepotrzebnie zresztą. Chwilę później slyszałam głosy Iwony i Agniechy plus męski, tego ich wspólnego mena. Szli prosto na mnie. Ich rozmowa dotarła do mnie, kiedy byli już blisko, bo orkiestra grała metal. Może księżna Reńska nudziła się i Pedro chciał, żeby usłyszała jakąś muzykę, zanim wasacz odwiezie ją do domu. Wbiegłam na piętro, żeby uciec korytarzem, ale od przeciwnej strony nadchodziła dentystka ze swoim kurtuazyjnym mężem. Nie wiem, skąd się tam wzięła, niedawno widziałam ją wśród danserów na dole. Widocznie nie tanczyla do wtóru metalowych kapel. Z jej królewskimi manierami wypadało. Na domiar złego z góry schodził Sarmata. Prawie na czworakach, ponieważ idąc, usiłował wyciągnąć zza cholewy klucz do pakamery. To się nazywa być wziętą w trzy ognie! Zanim którekolwiek mnie zauważyło, dopadłam mojego pokoju i przekręciłam za sobą klucz w zamku. Przyłożyłam ucho drzwi. Nie usłyszałam głosów z korytarza, nie licząc odległego dźwięku orkiestry. Usłyszałam za to szum wody lecącej z kranu. W łazience. Jak poprzedniej nocy. Odwróciłam się, przerażona. Przez uchylone drzwi łazienki sączyło się światło. Podeszłam na palcach, zabierając po drodze szkandele leżące na kominku. Taki historyczny termofor, przypominający patelnię. Miedziany chyba. Ująwszy rękojeść w obie dlonie, zajrzałam ostrożnie do łazienki.
Biała Dama, pochylona nad wanną, prała zafajdane śpioszki. Więc to nie był trupi zapach. To, co zwęszyłam w nocy, wyrwana ze snu. Ale ten fakt uświadomiłam sobie za późno. Najpierw Biała Dama wyczuła moją obecność, odwróciła się ruchem atakowanej pantery, a ja bezwiednie wykonałam szkandelami popisowy backhand. Brzęk metalu zmroził mi krew.
Biała Dama osunęła się na posadzkę bez życia.
Biały półprzejrzysty szlafrok rozsunął się jej na piersiach. Dojrzałam pod spodem biustonosz. Markiza 70 E. Który z czymś mi się kojarzył, ale w tym momencie nie miałam pojęcia, z czym. Zgłupiałam. Nie uwierzyłabym, że w miarę inteligentna kobieta może zgłupieć tak błyskawicznie, jak zrobiłam to ja.
Tyłem wycofałam się do pokoju, nie mogąc pozbierać myśli. Wiedziałam, że powinnam kogoś wezwać. Ale kogo? Jak? W pokoju słychać było zawodzenie Białej Damy, mimo że leżała bez ducha w łazience. Koci krzyk dobiegał zza biblioteczki stojącej skosem. Gdy stąd wychodziłam na bal, stała prosto. Oczywiście była sekretnymi drzwiami, jakich pełno w pałacach. Dlaczego moja kobieca intuicja nie podpowiedziała mi tego w poprzednią noc?