Za biblioteczką znajdował się pokój umeblowany podobnie do mojego. Tyle że dodatkowo stała w nim osłonięta tiulami kołyska. W niej goły niemowlak. Tłusty chłopczyk o brązowych oczach. To on wył z zacięciem, nie Biała Dama z Wilkowyska.
Złapałam komórkę, wyszukałam Pedra, myląc się parę razy. Odezwał się w przeraźliwym łomocie orkiestry z dołu.
– Pedro, nie wiem, co się dzieje! – wyszlochałam. – Chyba zabiłam wam Białą Damę!
– Boże! – jęknął Pedro i już wiedziałam, że on wie. Tylko ja nie wiem.
Żeby nie wdawać się w nieprzyjemne szczegóły, powiem krótko. Pedro nie rozszedł się z dentystką z powodu niezgodności charakterów, jak byłam przekonana. Rozszedł się z powodu kochanki. Kiedy odzyskał pamięć przy mnie, postanowił nie szukać tej kobiety. Kochał tylko mnie. Powtarzam, co usłyszałam. Chcecie, to wierzcie, chcecie – nie wierzcie. Odnalazł ją, próbując wpaść na trop autora anonimów. Dla mojego bezpieczeństwa. Okazało się, że gdy Pedro przepadł po wypadku, ona była w ciąży.
Oprócz Rapcuchowicza dołożył się do mojej klęski Edward Gierek. To za jego rządów robiono w pałacu hydraulikę. Ponoć łazienka w ukrytym pokoju zapychała się od lat.
– Chciałem ci wszystko szczerze wyznać, Do – zapewnił Pedro – ale nie miałem serca zrobić tego dzisiaj. Tak cieszyłaś się na ten kulig i na bal.
Siedziałam zdruzgotana w tym samym fotelu, w którym parę godzin temu siedziałam tryumfująca przed Rapcuchowiczem. Przez ten krótki czas moje życie fiknęło koziołka.
– To twój syn?
Nie odpowiedział. Może dlatego, że pytałam go już trzy razy. I odpowiadał.
Biała Dama, czyli jakaś Magda, leżała w pokoju obok z kompresem na głowie. Przebrany w czyste rzeczy maluch przestał płakać. Jeszcze na chwilę zostaliśmy z Pedrem tylko we dwoje.
– I co teraz? Co teraz, Pedro? Jeżeli mnie zostawisz, nie będę cię lubiła. Nie ufałabym mojej wielkoduszności na twoim miejscu. Jeżeli zostawisz własnego syna, też nie będę cię lubiła. Chyba już cię nie lubię, Pedro.
Znów pokiwał głową, jakby mi potakiwał. Nie miał za dużo do powiedzenia. Tyle razem przeżyliśmy, a on na końcu nie miał za dużo do powiedzenia. Czy nie zabawne?
Nie, wcale niezabawne.
– Długo o tym myślałem – odezwał się wreszcie. – Szukałem dobrego wyjścia dla wszystkich. Ale nie ma takiego. Wydaje mi się, że ja sam nie lubiłbym siebie bardziej, gdybym zostawił mojego syna. Myślę, Do, że miałabyś u swojego boku człowieka, którego ani ty nie lubisz, ani on nie lubi siebie. Co to za sielanka?
– A ona? – wskazałam w stronę zamkniętej sekretnej komnaty. Nie chciało mi się nawet płakać. Byłam zmęczona, jakbym tym kuligiem przejechała dookoła świata. Powożąc wszystkimi końmi. Nie byłam wcale pewna, że rozmawiam z Pedrem. Wydawało mi się, że ktoś obcy w mojej skórze rozmawia z kimś obcym w jego skórze. I że moja kobieca intuicja przepowiadała mi to od dawna, tylko nie chciałam jej wierzyć. Póki wszystko się nie rozsypało w mgnieniu oka.
Ta dziewczyna w białej sukni, która wpadła na nas w Paryżu – to był znak z nieba.
– Myślę, że kocham Magdę – odpowiedział Pedro. – Tak jak ciebie. Kocham was obie.
– Wybrać musisz jedną.
– Wiem. Na tym polega mój problem.
Dlaczego zapomniałam o tej paryskiej dziewczynie, skoro od początku przeczuwałam, co może znaczyć w moim życiu.
– Ją wybierasz?
– I dziecko. Nie chciałbym ci tak odpowiedzieć, Do. Ale nie mogę inaczej.
– Więc co to za twój problem, Pedro? – zapytałam. – Zostaniesz z nią, ona z tobą. To jest mój problem, Pedro. Nie twój. Nie wasz. Wam się pięknie ułożyło. Co ci mogę więcej powiedzieć, żebyś już całkiem był zadowolony z życia? Poradzę sobie z tym problemem, nie martw się o mnie. Jestem urodzoną optymistką, przecież wiesz.
– Do, nie mów w taki sposób. Nie zachowuj się jak antyczny heros. Zrób mi awanturę, rozpłacz się, zareaguj. To ci pomoże. Zawsze reagowałaś nad miarę żywiołowo. Nie podoba mi się twoje dzisiejsze zachowanie. Boję się go, Do.
Klęczał przy mnie, trzymał za rękę. Zabrałam ją.
– Myślisz, że mnie się podoba twoje zachowanie. Albo moje? I że się nie boję?
– Co mam zrobić, Do, powiedz mi. Zgadzam się z góry. Chcę ci pomóc.
– Pedro, nie bądź dzieckiem. Czego ty ode mnie wymagasz? Ja nawet nie wiem, co ja sama mam zrobić.
Nalał mi jakiegoś alkoholu i podał. Wypiłam.
– A jeśli opuszczę Magdę? Zabiorę dziecko i zostanę z tobą. Pomożesz mi wtedy?
– Nie powinieneś tego robić. To nierealne. Nie licz na moją pomoc w tej sprawie. Ani w innej. Wszystkich sił, które mam, będę potrzebowała, żeby pomóc sobie.
– Kocham cię, Do. Uwierz mi, że to nie jest dla mnie łatwa decyzja.
Nigdy dotąd nie widziałem łez w oczach Pedra. Pocałowałam go w policzek.
– Ja też cię kocham, Pedro. Niektórym to wystarcza na całkiem piękne życie. Ale dla nas widocznie było za mało. – Pocałowałam go jeszcze raz. W usta. Na pożegnanie. – Idź, zajrzyj do niej, zobacz, jak się czuje.
– Do Magdy?
– Tak. I do dziecka. Nie chcę mieć ich na sumieniu.
Po czym wyszłam z pokoju na korytarz, ponieważ czułe odgłosy dochodzące zza biblioteczki mogły okazać się dla mnie bardziej stresujące niż wycie Białej Damy.
Wstawał świt. Z dołu nie było już słychać orkiestry. Tylko samotny pianista grał walca Chopina. Przez okno widziałam na zdeptanym śniegu sflaczałe resztki baloników, porozsypywane kolorowe papierki, które niedawno były serpentynami albo maseczkami. W szybie odbijałam się ja bez staropolskiego nosa i brwi. Tak wcale nie wyglądałam lepiej.
W niszach korytarza zwisały ze ścian smętne resztki dekoracji. Z głębi, postukując obandażowanymi łupkami o posadzkę i zataczając się na trzech nogach, nadchodziła biała koza Dafne. Przystanęłyśmy naprzeciw siebie. Koza uniosła łebek, spojrzała na mnie mądrymi oczami kozy doświadczonej przez życie. Kiedy pogłaskałam ją po karku, wykręciła pyszczek i zębami uszczypnęła mnie boleśnie w tyłek. Odskoczyłam z krzykiem, przykucnęłam bezsilnie na środku pustego korytarza i rozpłakałam się w głos.
Nie wiem, jak długo to trwało, w każdym razie do chwili, gdy pomyślałam, że Dafne jest jednak rozumną kozą i że to jest myśl.
Na dole tańczyło już tylko pięć spoconych par do wtóru brzdąkającego samotnie pianisty. Na podeście dla orkiestry leżał bezpański kontusz, ktoś spał pod ścianą, ktoś wymiotował w otwartym oknie, przewieszony bezwładnie przez parapet. Mój Sarmata był w sali obok. Lekko zawiany, siedział nad półmiskiem z niedojedzonymi półgęskami. Sumiaste wąsy nasiąka-» ły tłustym sosem, w którym były zanurzone. Obok stał pełen kielich.
Wychyliłam go duszkiem.
– Masz jeszcze ten klucz? – zapytałam, a kiedy Sarmata skinął głową, pociągnęłam go za odrzucony na ramię wylot kontusza. – No to chodź, na co czekasz?
Nie zniechęciły go moje podpuchnięte oczy ani ogólny tragizm emanujący z mojej postaci. Od początku wiedziałam, że to porządny gość. Można na niego liczyć.
Rozamorowany Chopin cichł w miarę, jak wspinaliśmy się po stopniach na poddasze. Choć zdawało mi się, że schodzimy do piwnic. Przykucnąwszy, wyciągnęłam Sarmacie klucz z cholewy, otworzyłam pakamerę i zamknęłam ją na klucz, gdy oboje weszliśmy do środka.
W pomieszczeniu stały duchy mebli. Każdy sprzęt nakrywały białe pokrowce. Przez niedomknięte żaluzje wpadało mętne światło styczniowego poranka, przedzierając się poziomymi smugami przez zawiesinę kurzu. W tej scenerii katastroficznej jak stan mojej duszy zsunęłam z ramion błękitną suknię obszytą złotymi lamówkami. Kopnięciem zrzuciłam włoskie buty na niskim obcasie. Ściągnęłam rajstopy w kolorze ecru i nową koronkową bieliznę, która dzisiejszego ranka miała oczarować Pedra. Własnoręcznie zarzuciłam stanik na wieloramienny żyrandol bez żarówek.