Po czym stanęłam naga i oczekująca przed Sarmatą.
Przyciągnął mnie do siebie zdecydowanym gestem macho.
Obiema rękami chwyciłam jędrne męskie pośladki, wtuliłam zapłakaną twarz między jego szyję a obojczyk. Sumiaste wąsy pachniały sosem do półgęsków, więc odkleiłam mu je spod nosa. Tą samą ręką zsunęłam z jego głowy podgoloną czuprynę i szarpnięciem rozerwałam czarną maseczkę. Ostatnią maseczkę, jaka pozostała jeszcze na czyjejś twarzy podczas staropolskiego balu.
I odskoczyłam z przestrachem.
Przede mną stała dziennikarka z „My Fair Lady".
– Nie uprzedzałam, że faceci to świnie? – odezwała się lekko zawianym głosem.
Zerwałam z barokowego szezlonga biały pokrowiec i owinęłam się nim jak kąpielowym ręcznikiem. A jej zakazałam, żeby mnie dotykała. Przez moment błysnęła mi myśl, że w sumie przecież wszystko jedno, ale odpędziłam tę myśl.
Dziennikarka tym razem nie była nachalna. Orzekła, że porządku. Będzie, jak sobie życzę. Usadziła mnie na szezlongu, z którego wzbiły się tumany kurzu, i kichając zaproponowala żebym wygadała się, jeśli to mi ulży. Więc kichając i płacząc, wyżaliłam się, przytulona do jej markizy 70 E. Co za posępne czasy, kiedy człowiek znajduje powiernika wyłącznie w prasie! Zwierzałam się bite dwie godziny – jak marzyłam o Pedrze, jak spotkałam Pedra, jak straciłam Pedra. Chaotycznie, ale szczerze. Z uwzględnieniem zrastających się podstępnie brwi, pszenicznego zapachu i męskiego uśmiechu, który otworzył przede mną niebo. A ona słuchała w milczeniu, współczująco, z uwagą.
Dopiero gdy wsunęła rękę pod pokrowiec i złapała mnie za biust, dałam jej po gębie.
Happyend
Podobno moja opowieść ukazała się w lutowym numerze „My Fair Lady". Moi rodzice ją odchorowali, a Gośka przez miesiąc namawiała Berniego, żeby wykupił pismo i doprowadził je do plajty. Marek, mój były, przysłał mi list, że nie życzy sobie, zebym rozpowiadała po gazetach, jakoby nasze rozstanie miało homoseksualne podłoże. Dyrektorka w szkole odzywała się do mnie tylko na radach pedagogicznych. Janek Machta nie odezwał się w ogóle.
Nie czytałam, nie protestowałam, nie dementowałam. Postawiłam potraktować publikację jako moje samobójstwo. Symboliczne wprawdzie, ale lepsze takie niż żadne.
Z Pedrem zobaczyłam się ostatni raz, gdy przyszedł po swoje rzeczy. Był przyjacielski, miły, troskliwy, wciąż miał rozdarte serce – i właśnie dlatego ucieszyłam się, kiedy poszedł. Nie znam jeszcze siebie za dwadzieścia lat, ale przewiduję, że nie należę do kobiet, które zapraszają byłych na niedzielny rosół z makaronem wlasnej roboty. Tym facetom już i tak dobrze, trzeba zadbać o własne życie. Poza tym Rapcuchowicz twierdzi, że napisał trzy anonimy po premierze mojej książki. Z tym ostatnim, ze świąt nie miał nic wspólnego. Zatem któryś z nich kłamał, jak to mężczyzna. Nie byłam pewna, czy wolę, żeby to był Pedro.
W nowym roku Rapcuchowicz rozpiął nade mną w klasie parasol ochronny. Byłam mu wdzięczna, bo z początku nie zawsze wiedziałam, co dzieje się na lekcji.
– Niech pani sobie nie bierze do serca tego, co powiedziałem w sylwestra. O pani książce – zagadnął mnie kiedyś na przerwie. – „Dziadów" też nie da się czytać. Już nie wspomnę o „Nad Niemnem". U pani przynajmniej nie ma tych pikanych opisów przyrody na dziesięć stron i tych pikanych głębszych treści!
– Nie pocieszaj mnie, Rapcuchowicz, bo zupełnie się załamię! – odpowiedziałam.
Co było dla mnie najbardziej dołujące? Spełnione życzenia. Pragnęłam spotkać idealnego mężczyznę, spotkałam go – i nic z tego nie wynikło. Tyle że miałam to już za sobą. Miałam za sobą marzenia. Nie pozostał we mnie cień apetytu na następny ideał. Nie istnieją drugie ideały. Idealniejsze. Ideał jest jak wzorzec z Sevres. Na całym świecie nie znajdziecie metra, który byłby dłuższy od metra z Sevres.
Gośka namawiała mnie na miłość w sieci. Póki nie otrząsnę się w realu. Kiedy ją odwiedzałam, kuśtykała o kulach po piętrze domu, choć Berni założył jej windkę. Miała stałą trasę: łóżko – biurko. Czas spędzała przed komputerem i potrafiła już nie tylko ułożyć pasjansa.
– Do, poznałam kogoś cudownego na czacie – powiadomiła mnie pod nieobecność Berniego. – Już przeszliśmy na priva czy jak to tam! Nauczył mnie. Musisz sobie koniecznie kupić kompa. Pożyczę ci, ile brakuje. Klikanie z prawdziwym facetem regeneruje kobitkę. Ten mój wygląda jak Banderas. Ognisty Latynos kapiący testosteronem.
– Sam ci to napisał o sobie?
– Nie jestem naiwna! – Gośka zachichotała. – Wymusiłam na nim fotkę. Patrz tylko!
Wyklikała mi na ekranie czarno-białego ulizanego facecika o bladej twarzy.
– To jest Rudolf Valentino – powiadomiłam ją. -Kto taki?
– Rudolf Valentino, amant z niemego kina. Od lat nie żyje.
– Pokopało cię, Do? Serio? – Gośka przyjrzała się zdjęciu nnie, jakby szukała podobieństwa. Wzruszyła ramionami. To lepiej, nie? Chyba Berni nie będzie zazdrosny o nieżywego amanta, boby się ośmieszył. Mówię ci, Do, łap się za yszkę i klikaj, nie zastanawiając się, z kim. Odrodzisz się jak nowa!
Jak niewiele trzeba, żeby zawzięta pesymistka myślała optymistycznie. Wystarczy, że jedynym mężczyzną, który sprawia jej problemy, jest Rudolf Valentino.
– Nie mam teraz czasu na duety w sieci, Gośka – żachnęłam – Muszę dokończyć książkę o miłości do Pedra albo będę zwracała Robercie zaliczkę. Nawet ci nie powiem ile. To zdanie dowodziło, że zostały we mnie resztki instynktu samozachowawczego. Gdybym wymieniła sumę, Gośka umarlaby ze śmiechu i nie miałabym najlepszej przyjaciółki. Ona za takie pieniądze nie przekartkowałaby książki, co dopiero mówić napisaniu.
Dwa dni wcześniej odbyłam z Robertą nerwową rozmowę na temat nowej powieści o miłości do Pedra. Poinformowałam ją, fabuła, niestety, poszła w złym kierunku. Wszystko zmuszone będzie skończyć się źle. Tak się ułożyło.
– Nie żartuj – westchnęła Roberta, zakładając nogę na nogę z oszałamiającym szelestem oszałamiających rajstop. – Zakończ happy endem. To wciąż świetne wyjście.
Wyjaśniłam jej, że nie może być happy endu, skoro Pedro odszedł z Magdą czy jak jej tam dali na chrzcie świętym. Nie skalam się kłamstwem. Wobec niczemu niewinnych czytelnikow – nie! Bo tak w ogóle inna sprawa. Ale w sztuce mówię prawdę.
– Nie przesadzaj – powiedziała Roberta takim tonem, że nie wiedziałam, czy ma na myśli moje kłamstwa, czy moją naukę.
Uświadomiła mnie, że profesjonaliści nie traktują życia słownie. Trzeba mu nadać szlif. Nie za to dostaję pieniądze,że piszę, tylko za to, że rozumiem, co się sprzeda. Rozstanie z Pedrem się nie sprzeda, bo co kogo obchodzą moje zawirowania? Należy dać odbiorcy to, czego oczekuje, bo to on oczekuje, nie kto inny. Od piekarza żąda świeżych bułeczek, od szewca wygodnych butów, a ode mnie, żeby świat miał sens, kiedy będzie jadł te bułeczki i chodził w tych butach. To nie jest kwestia kłamstwa, tylko spojrzenia pod stosownym kątem. Przerwania w odpowiednim miejscu. Kiedy jeszcze jest dobrze. Nikogo taki zabieg na pewno nie skrzywdzi, a niektórych ucieszy.
Powiedziałam jej, że to fałszowanie świata. To, co mi proponuje.