– Do mnie mówisz? – zapytał obojętnie Sean.
– Spóźniłeś się godzinę – przypomniała mu z sarkazmem.
Młodzieniec szczerze się roześmiał.
– Właśnie ciebie mi brakowało, żeby wszystko znalazło się na swoim miejscu – powiedział.
– Nie widzę, co cię tak śmieszy w godzinnym spóźnieniu – odpowiedziała zirytowana.
Irlandczyk przypomniał sobie, że dzień wcześniej zaprosił ją na film z Tyronem Powerem i Ritą Hayworth, i nie zdając sobie z tego sprawy, z godzinnym opóźnieniem trafił na miejsce spotkania.
– Zupełnie zapomniałem – wyznał.
– Żartujesz? To po co przyszedłeś?
– To długa historia – zażartował. Podobała mu się ta mizdrząca się dziewczyna, która w łóżku zachowywała się z naturalnością letniej burzy, a ze swojego słownika wykreśliła słowo „małżeństwo”.
– Jesteś skurwysynem, Irlandczyku – zaatakowała. Nie mogła mu pozwolić na bycie górą, nawet jeśli był to piękny chłopak i w niedzielę grał na organach w kościele ojca Christophera. Zawsze miał kieszenie pełne pieniędzy, ten Irlandczyk, pod którego śmiejącym się i łakomym spojrzeniem kobiety topniały.
– Zastanawiam się, czy nie zrobiłabym lepiej, posyłając cię do diabła – rzuciła wyzwanie Ruda, opierając rękę na biodrze i podnosząc prawą brew jak Rita Hayworth, jej ulubiona gwiazda.
– Trafiony – powiedział Sean.
– Co to znaczy? – zaniepokoiła się.
– Że nic z tego – sprecyzował spokojnie.
– Źle wychowany i drań – pluła obelgami.
Słowa mężczyzny skrzyżowały się z jej obelgami, które Sean przyjmował jak błogosławieństwo, ponieważ dostarczały mu pretekstu do odejścia.
– Weź sobie zimny prysznic – poradził zostawiając ją na lodzie i nie dając czasu na replikę. Był przekonany, że wystarczy jego jedno kiwnięcie palcem, aby znów ją mieć.
Gazety pełne były wiadomości, ale Seana interesowały tylko te, które odnosiły się do masakry przed Plaza, z której cudem uszedł z życiem Frank Latella, boss ważnej rodziny mafijnej z Nowego Jorku. Ofiarami byli: Eddy Coster, jego szofer i portier słynnego hotelu, niejaki Calogero Pertinace, Włoch z pochodzenia. Sean wyrzucił gazetę do kosza na śmieci. Nie musiał czekać na następne odcinki, aby dowiedzieć się, jak się skończy jego historia. Jeśli nie podejmie odpowiedniej decyzji, dla niego skończy się źle.
Za wysłanie paczki, tak w żargonie nazywano wykonanie wyroku śmierci, dostał jako zaliczkę połowę należności. Drugą połowę dostałby po zakończeniu roboty. Ale teraz trudno było naprawić błąd, zakładając nawet, że klient chciałby dać mu jeszcze jedną szansę. Najprościej byłoby zwrócić zaliczkę. Chyba, że w tym momencie klient uznałby go za element zagrażający organizacji. Za późno na wycofanie się. Szedł drogą, z której nie było odwrotu i której kresu nie znał. Co więcej, to nie była droga, to była ścieżka zdrowia, z tysiącami pułapek, ale nie miał wyboru.
Kierunek wyznaczył błąd i nikt nie był w stanie tego zmienić.
Sean wszedł do klubu Dominici. Był to duży lokal, śmierdzący potem, brudem, pełen kurzu i karaluchów. Irlandczykowi dawał jednak poczucie bezpieczeństwa, jak rodzina. Było to miejsce, od którego trzymałby się z daleka, gdyby wiedział, że należy do José Vicente, prawej ręki Franka Latelli, człowieka, którego miał zabić. Ale Sean wrócił niedawno z Korei, był samotnie polującym wilkiem, nic nie wiedział o mafijnych powiązaniach. Był killerem, wykonywał swój zawód i na razie nic więcej go nie obchodziło. W tym klubie utrzymywał mięśnie w formie, odreagowywał stres, uspokajał się.
Było prawie pusto i Antonio Corallo, zajmujący się sprzątaniem, zaufany człowiek José Vicente Dominici, kręcił się po szatni jak pokutująca dusza, przeklinając nieporządek, brud, karaluchy. Stary, rozciągnięty podkoszulek w nieokreślonym kolorze, pamiętający lepsze czasy, zwisał na długim, kościstym ciele.
Ciosy przeciwników i paradontoza poczyniły spustoszenia w jego uzębieniu. Krzaczaste, gęste brwi opadały na małe, świdrujące, ciemne oczy. Rozkwaszony nos świadczył o jego zdolnościach boksera odpornego na ciosy.
Antonio Carollo odpowiedział skinięciem głowy na pozdrowienie Seana McLeary.
– Nie wysilasz się zbytnio – Irlandczyk, przyzwyczajony do jego życzliwości, poczuł się urażony.
– No – odpowiedział sucho.
– Zmarł ktoś czy co? – zażartował Sean przebierając się.
– Codziennie ktoś umiera – odpowiedział Antonio.
W ręku trzymał ostatnie wydanie gazety, która na pierwszej stronie informowała o krwawych wydarzeniach przed Plaza.
– Ktoś, kogo znasz? – zapytał udając obojętność.
– Eddy Coster – to ktoś, kogo znam. Przychodził tu trenować, tak jak ty. I Franka Latellę znam. Jednak jemu się udało. Portiera, biednego wopa tak jak ja, nie znałem. Ale i tak jest mi przykro – powiedział pokazując zdjęcia w gazecie.
Antonio Corallo mówił przeciągając słowa. Niedawno skończył czterdzieści lat, ale wyglądał staro. Chyba nigdy nie był młody. Miał groźny, a jednocześnie zrezygnowany wygląd.
W najlepszym momencie swojej kariery zakochał się w pewnej tancerce. Ożenił się z nią, marząc o sławie, ale w trakcie jednego z ważnych spotkań leworęczny bokser serią strasznych ciosów wybił mu z głowy mrzonki o karierze. Była to forma łagodnej perswazji. Jego Lili, po wydaniu na świat zdrowego chłopczyka, zniknęła z jego życia, zabierając skromne oszczędności, ale zostawiając syna i w sumie dobre wspomnienia po sobie. Żył ze swoim Johnem, który rósł wśród bandy rówieśników z dzielnicy, powierzony opiece płodnej rodaczki. Było to jednak życie pod znakiem tymczasowości aż do chwili, gdy José Vicente Dominici zaprosił go na swoją śmierdzącą, ale solidną łódź, na której zresztą czuł się bardzo dobrze.
– Przykro mi z powodu twoich przyjaciół – powiedział Sean. Zaczął śledzić karalucha mknącego po białej ścianie obok szafek.
– Co z tobą, Irlandczyku? Nie trenujesz dzisiaj? – zapytał Antonio.
Sean czuł się oszołomiony.
Do diabła, jak mógł przewidzieć, że między jego bronią a wyznaczonym celem znajdą się dwie niewinne osoby? Nagle poczuł się zmęczony i pusty.
– Do zobaczenia – powiedział. – Dzisiaj odpoczywam.
Skierował się do drzwi.
– Do zobaczenia – pożegnał go Corallo.
Sean przypomniał sobie zieloną łąkę i pogodne, majowe niebo. Tamten ranek należał do nielicznych szczęśliwych momentów w jego życiu. Chciałby wrócić do tamtego świata, aby wszystko rozpocząć od nowa. Wróciły w pamięci słowa ojca – „Musisz być ostrożny w życiu. Nie popełniaj błędów, których nie można naprawić. Mógłby nadejść dzień, kiedy twoje dobre chęci rozpoczęcia życia od nowa, utrudnią ci tylko przyjęcie ostatecznego wyroku.”
Kiedy otworzył drzwi swojego małego mieszkania, matka podała mu słuchawkę telefonu wiszącego w przedpokoju.
– Jakiś mężczyzna pyta się o ciebie – ściszyła głos, aby rozmówca z drugiej strony nie usłyszał.
– To ja – powiedział Sean i nie dodał już do tego ani słowa. Słuchał przez kilka sekund i odwiesił słuchawkę.
– Kto to był? – zapytała uśmiechając się matka. Maureen McLeary była pogodna i wyrozumiała. Świata nie widziała poza tym swoim jedynakiem, którego wychowała w silnej wierze katolickiej. Jej wrażliwe dziecko należało do świata pełnego tajemnic, potrafiło wzruszyć się muzyką, rozczulić się nad dolą kotka, stawało po stronie słabszych i pomagało potrzebującym.
– Moje dziecko – mówiła o nim rozmawiając ze znajomymi, chociaż Sean miał dwadzieścia sześć lat i był na wojnie. Był dobrym synem i Madonna miała go w swojej opiece. Grał na organach w kościele w każdą niedzielę i dawał jej dość pieniędzy, aby żyło im się dobrze i aby mogła dziękować Panu za jego nieskończoną dobroć.