– Sal jest cieniem Nancy – wyjaśniła staruszka.
– Czas jest najlepszym lekarstwem w takich przypadkach – powiedział ksiądz. – Czas i wiara. Należy modlić się i czekać.
Dziwny, pełen niejasności był ten nagły powrót z Ameryki rodziny Pertinace i don Pietro mógł się tylko domyślać, wolał jednak nie dociekać.
Wyjechali dziesięć lat temu, biedni jak myszy kościelne, sprzedając nawet domek u stóp starego aragońskiego zamku, a teraz mieszkali w mieście, w kamienicy przy głównej ulicy, którą oddał im do dyspozycji don Antonino Persico, osoba powszechnie szanowana, właściciel pastwisk, winnic, gajów oliwnych i wielu domów w Castellammare, a także w Trapani i w Alcamo. Poza tym było jeszcze konto w Banku Handlowym na nazwisko Addoloraty, systematycznie zasilane dolarami.
Rodzina Pertinace znajdowała się pod dobrą opieką i proboszcz kościoła pod wezwaniem matki Boskiej Wniebowziętej domyślał się nawet, pod czyją. Ale co innego domyślać się, a co innego wiedzieć.
– Jeśli mógłbym w czymś pomóc – powiedział don Pietro wstając z wysiłkiem – wiecie, gdzie mnie szukać.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – wyrecytowała staruszka podczas gdy wsiadał na rower.
– Na wieki wieków – odpowiedział ksiądz naciskając na pedały, w głębi duszy zadowolony, że wypełnił swój pasterski obowiązek unikając ciężaru niebezpiecznych wyznań.
17
Dwupiętrowa kamienica na końcu corso, zamieszkała przez rodzinę Pertinace, była zwieńczona tarasowym dachem z balustradą o kamiennych kolumienkach. Na balustradzie kwitło w donicach geranium. Z jednej strony wznosiła się ściana sąsiedniego budynku, do której przymocowano zieloną markizę z opuszczonymi zasłonami. Pod tym schronieniem przed rzadko pojawiającym się deszczem oraz zbyt ostrym letnim słońcem ustawiono wiklinowe foteliki i niski stolik. Ze swojego tarasu Nancy widziała wapienny, nagi szczyt Monte Inici, zakurzonego olbrzyma pokrytego mizernymi pastwiskami i winnicami, którymi sporadycznie zajmowali się rybacy, zmuszeni przeplatać połowy pracami w polu. Morze, zamknięte w najrozleglejszej zatoce na wybrzeżu sycylijskim, było niezrównanej piękności, ale ubogie w ryby z powodu kłusowników, którzy przywłaszczali sobie jego bogactwa przy pomocy materiałów wybuchowych. Gdziekolwiek Nancy nie spojrzała, pod maską piękna tej ziemi ojców, na której czuła się wciąż obco, widziała biedę. Pokazano jej greckie świątynie w Selinunte i ruiny w Segesta, lecz te znamienite świadectwa starożytnych cywilizacji nie były w stanie złagodzić jej tęsknoty za Stanami Zjednoczonymi, które uważała za swoją prawdziwą ojczyznę, choć Nowy Jork wiązał się z zabójstwem ojca, strzałem z pistoletu, który pozbawił życia Toniego Croce i zakończył jej dzieciństwo. Jej marzenia utonęły we krwi i teraz żyła tęsknotą i udręką. Upłynął rok od jej powrotu.
Nancy, niespełna czternastoletnia, urosła i jeszcze bardziej wyszczuplała. Jej piękna twarz o doskonałym owalu, otoczona gęstą masą czarnych włosów spływających falami na ramiona, zmieniała wyraz w zależności od jej stanu ducha. Wielkie szare oczy o złotych błyskach wyrażały dojrzałość kobiety i powagę osoby, która dużo wycierpiała, natomiast piersi, jeszcze niedojrzałe, ledwo odznaczały się pod białą bluzeczką, wskazując nastolatkę, którą w rzeczywistości była. Wielki ból i tragiczne przeżycia z niedawnej przeszłości naznaczyły ją na zawsze. W rzadko goszczącym na jej twarzy uśmiechu przebijał nieodwołalnie smutek. W szkole mówiła niewiele, również z nauczycielką miała słaby kontakt. W domu, w którym zresztą rzadko przebywała, potrafiła porozumieć się tylko z Salem, który wciągał ją w swoje sprawy. Z matką i babką nie miała kontaktu. Wolne chwile spędzała w swojej kryjówce pod zieloną markizą na tarasie domu, w towarzystwie książek i własnych myśli. Czytała, pisała, rozmyślała, a potem wpatrywała się w odległy punkt, gdzieś poza morzem Sycylii, poza szerokim oceanem, i wyraźnie widziała Statuę Wolności, Ellis Island, duże bloki Brooklynu, wieżowce Manhattanu, New York City, Amerykę, swoją prawdziwą ojczyznę, którą była zmuszona opuścić z sercem przepełnionym bólem i oczami pełnymi łez. Podtrzymywała ją pewność, że pewnego dnia wróci tam, gdzie spędziła dzieciństwo, do tego chaotycznego i okrutnego, ale pełnego życia miasta. Do tego świata pełnego obietnic, nadziei, tak bardzo różniącego się od tego miejsca wygnania, gdzie zmuszona była żyć czekając, aż José Vicente pozwoli jej powrócić.
Dla tutejszych ludzi Nancy i Sal byli Amerykanami. Wszyscy słuchali ich tak, jakby byli w posiadaniu cudownej tajemnicy. Od rodzin, które miały krewnych za oceanem, zaczęły napływać prośby o tłumaczenia i wyjaśnienia. Imię Nancy Pertinace było na ustach wszystkich, którzy mieli krewnych w Stanach Zjednoczonych. Jej powaga, odwaga, determinacja w dużych szarych oczach wzbudzały zaufanie, były zaproszeniem do wyznań.
Pewnego dnia, podczas gdy dla pewnego Włocha od niedawna przebywającego w Ameryce tłumaczyła pierwsze linijki tekstu z podręcznika do prawa jazdy, wpadł do niej Sal. Pojawił się na ostatnich stopniach schodów, które prowadziły do kryjówki siostry i uśmiechnął się do niej. Nancy spojrzała na tego chłopca o ciemnej karnacji, gęstej, rozczochranej czuprynie, czarnych, radosnych oczach i miłych rysach twarzy zmienionych teraz szybkim biegiem.
– Kto cię goni, policja czy bandyci? – zażartowała Nancy.
– Muszę z tobą pomówić – stwierdził padając wyczerpany na fotelik stojący naprzeciw siostry.
– To musi być coś pilnego – uśmiechnęła się.
– Pilnego i poważnego.
– Jak pilnego i jak poważnego?
– Nie wiem. Trzeba pomóc przyjacielowi i jego rodzinie, którzy padli ofiarą niesprawiedliwości.
Nancy skuliła się w fotelu obejmując kolana rękoma. Przyjmowała tę niecodzienną pozycję obronną, kiedy coś ją irytowało lub gnębiło, kiedy groziło jej niebezpieczeństwo.
– Skąd wiesz, że mogę naprawić niesprawiedliwość?
Sal spojrzał na nią przechylając głowę, jakby widział ją po raz pierwszy, ale nie zmienił przekonania. Wiara w możliwości siostry była nieograniczona. Nie wiedział, w jaki sposób Nancy rozwiąże problem, który go trapił, ale był przekonany, że da sobie z nim radę.
– Rodzina Alfredo Pennisi ma kłopoty – zakomunikował Sal.
Nancy pomyślała, że wiele rodzin w tym kraju miało kłopoty, ale przypomniała sobie Alfreda Pennisi, szkolnego kolegę Sala, nieśmiałego chłopca, który spuszczał wzrok i czerwienił się za każdym razem, gdy ktoś się do niego zwracał. Był kiedyś u nich w domu na obiedzie. Siedział na brzeżku krzesła i właściwie nie tknął jedzenia.
– Pennisi rybaka? – poinformowała się.
Sal skinął głową.
– Z winy don Mimì Scali – powiedział chłopiec.
Nancy przypomniała sobie sangwinicznego typa, który każdym gestem podkreślał swoją władzę. Miał monopol na naftę do łodzi, tak więc trzymał w garści miejscowych rybaków.
– Jakiej winy? – zapytała.
– Odmawia dostawy na kredyt Sante Pennisi, tacie Alfreda. Bez paliwa nie może wypłynąć w morze.
– Dlaczego innym rybakom daje, a tacie Alfredina nie? – dopytywała się Nancy.
– Ponieważ Sante nie chce jego opieki. Ponieważ nie przyłączył się do spółdzielni rybackiej, którą tamten kieruje. Sante wolał ryzyko i samodzielne zarobki własnego przedsiębiorstwa od nędznej, haniebnej i pełnej zasadzek pewności narzuconej przez don Mimì rybakom zmuszonym zaakceptować jego warunki.
– Jak pies, który goni za własnym ogonem – kontynuował Sal powtarzając zasłyszane u dorosłych zdanie. – Bez pieniędzy nie może łowić. Bez połowów nie może zarabiać.
Nancy wysłuchała brata bardzo uważnie, następnie, jak to było w jej zwyczaju, zastanowiła się. Musiała przemyśleć w spokoju, zanim będzie mogła wyrazić swój pogląd lub podjąć jakąś decyzję. Przyszło jej do głowy najprostsze rozwiązanie – pożyczyć pieniądze Sante Pennisi. Mieli pieniądze. Gdyby napisała do José, ten znalazłby sposób, aby przesłać do ich banku sumę, której zażądałaby.