Выбрать главу

Dzwonek telefonu przerwał mu potok myśli.

– Słucham – powiedział Irlandczyk.

– Czy może być w Porta d’Orol – zaproponował rozmówca z drugiej strony sznura.

– Okay. O której?

– O jedenastej trzydzieści. Stolik numer jedenaście. Rezerwacja na nazwisko Morrison.

Głos był niepewny, słaby, z silnym sycylijskim akcentem.

– Będę.

Sean, który przestudiował bardzo uważnie drogę na planie, doskonale orientował się w labiryncie uliczek wokół Quattro Cantoni. Nieliczni przechodnie i przygnębiające wrażenie, jakie na nim wywarli, kontrastowały z bogactwem architektury starego miasta, którą gdzieniegdzie szpeciły brzydkie przeróbki lub prostackie unowocześnienia.

Jego zwierzęcy instynkt ostrzegł go przed grożącym mu niebezpieczeństwem. Czuł, że jest śledzony, szpiegowany, że ktoś depcze mu po piętach w tym nieznanym mieście, do którego przybył, aby wyjaśnić zagadkę.

Szedł tuż przy ścianie domów, czasami odwracał się, aby znaleźć potwierdzenie swoich podejrzeń, ale napotykał tylko głuchą ciszę i pustkę, która go dezorientowała.

– Nawet w Korei nie czułem się tak wystawiony na niebezpieczeństwo – pomyślał.

Przeszedł długi odcinek ulicy Maqueda. Również ruch samochodowy był tu nieznaczny. Kiedy zbliżył się do barokowego kościoła z fasadą z szarego marmuru o szczególnie sugestywnych, teatralnych rozwiązaniach, Sean odwracając się po raz kolejny sądził, że dostrzegł cień idącego za nim człowieka, ale było to tylko wrażenie. Kontynuował swój spacer. Był już niedaleko Porta d’Oro, kiedy jakiś samochód jadący w jego kierunku gwałtownie przyspieszył, oślepiając go światłami. Sean rzucił się na ziemię i w tym momencie rozległ się strzał z broni palnej. Samochód najechał na mężczyznę, który strzelał, rzucając go na mur, od którego odbił się, upadł na chodnik i znieruchomiał. Ciągle ściskał w ręku rewolwer.

Don Antonino wysiadł z samochodu i wyszedł naprzeciw Seanowi, który tymczasem podniósł się z ziemi.

– Zawdzięczam ci życie – powiedział Irlandczyk.

– Trochę melodramatyczna wersja wydarzeń – uśmiechnął się Sycylijczyk. – Ale jeśli tak uważasz…

– Mam nadzieję, że będę mógł ci się zrewanżować.

– Nie zabraknie okazji.

Teraz Sean wiedział, że mógł ufać don Antonino, który śledził go, by go chronić.

– Kto to? – zapytał Irlandczyk wskazując na ciało młodego człowieka ze zmiażdżoną twarzą i zgruchotaną czaszką.

Don Antonino dotknął zwłok czubkiem błyszczącego buta i odpowiedział:

– Pionek. Mniej niż zero. Wykonawca, który nawet nie wiedział, dla kogo pracował. W tych stronach życie ma wartość jednej kuli. Chodźmy.

Mężczyźni wsiedli do samochodu i szybko odjechali.

– A on? – zapytał Sean robiąc aluzję do trupa płatnego mordercy.

– Wypadek przy pracy – zawyrokował Persico. – Jutro znajdzie swoje miejsce w zakurzonych aktach archiwum. Dokąd chcesz jechać? – zapytał.

– Na ulicę Lampedusa. W dzielnicy Monte di Santa Rosalia – odpowiedział Sean. Jazda do Porta d’Oro nie miała sensu, nikt tam na niego nie czekał.

Sycylijczyk był posłuszny wskazówkom, jakby były rozkazami. Nie żądając dodatkowych informacji dojechał do końca ulicy Valverde i skręcił w ulicę Lampedusa.

– Numer dwadzieścia cztery – powiedział Sean.

We wskazanym miejscu don Antonio Persico zatrzymał samochód:

– A teraz? – zapytał bez ironii.

– Muszę sprawdzić, czy jest osoba, której szukam.

– We dwóch bezpieczniej – poradził Sycylijczyk.

Pchnęli bramę starego domu, weszli do sieni, a potem wspięli się na drugie piętro. Również drzwi mieszkania były otwarte i ustąpiły pod lekkim naciskiem. Sean wyciągnął rewolwer i zapalił światło. W małym holu na zniszczonej kanapie w stylu liberty siedział chudy mężczyzna, miał wytrzeszczone oczy i kamień w ustach. Trup był jeszcze ciepły.

– Rozmawiałem z nim niecałe pół godziny temu – powiedział Sean. Było jasne, że podsłuchano rozmowę telefoniczną i zabito go, aby nie mógł mówić.

– Salvatore Miccichč – rozpoznał go Persico.

– Kontakt Johna Galante – poinformował Sean w zaufaniu. – Człowiek, który miał mi pomóc rozwiązać problem, jaki przywiódł mnie tutaj, na Sycylię. I z którym ty także musisz się teraz zapoznać. Jedziemy do ciebie – rozkazał Irlandczyk.

2

Sean zatrzymał się przy końcu ulicy, przed surową fasadą kamienicy, w której mieszkali Pertinace. Ujął kołatkę z brązu i mocno uderzył nią dwa razy w drzwi. Głuche uderzenia odbiły się echem pod łukowym sklepieniem sieni. Upłynęło parę sekund, potem ktoś uruchomił mechanizm, zasuwa odskoczyła z metalicznym dźwiękiem i drzwi się uchyliły.

Mężczyzna pchnął je i wszedł.

– Kim jesteście? – zapytała stara, drobna kobieta stojąca na szczycie kamiennych schodów.

– Jestem przyjacielem – odpowiedział.

– Niech Bóg nas broni! – wykrzyknęła staruszka zaniepokojona akcentem Seana. – Znów Amerykanie!

I obróciła się do wnętrza mieszkania wzywając na pomoc wnuczkę.

Sean zręcznie pokonał pierwsze stopnie schodów i kiedy był na podeście, za plecami babci pojawiła się Nancy.

Była dziewczyną o niespotykanej urodzie, wysoka prawie jak on, smukła, zwinna, delikatna jak kwiat, giętka i silna niczym młoda wierzba. W doskonałym owalu twarzy błyszczały olbrzymie, szare, zamyślone oczy, zbyt dojrzałe na tak młodą i piękną dziewczynę. Niebieska wstążka podtrzymywała czarne, gęste włosy. Miała na sobie sukienkę tego samego koloru, z lekkiej bawełny, pachnącą lawendą. Stała nieruchomo na progu, za plecami staruszki i patrzyła na niego intensywnie, z ciekawością.

– Przysyła mnie José Vicente – wyjaśnił Sean, próbując przerwać ciszę, w której czuł się zawieszony. – Jestem Sean McLeary – dodał uśmiechając się lekko i wyciągając prawą rękę do dziewczyny, która mu się przyglądała, jakby chciała przejrzeć go na wylot. Sean zadrżał. Wiedział, że Nancy jest tą samą dziewczynką w białej sukience do pierwszej komunii, którą widział na rogu Fifth Avenue przez okno taksówki, gdy szybko odjeżdżał po oddaniu strzałów do jej ojca. Vicente powiedział mu o wszystkim. To wspomnienie, które – jak sądził – zagrzebał głęboko w zakamarkach pamięci, pojawiło się jak duch i wróciło do niego w niezmąconym spojrzeniu małej. Przez chwilę Sean bał się, że zostanie rozpoznany, ale uśmiech Nancy uspokoił go.

– Jestem Nancy Pertinace – powiedziała ściskając mu dłoń.

Jej głos był spokojny, dobrze modulowany, o przekonującym i łagodnym tonie.

– Jak się pan czuje? – dodała obojętną formułkę.

Sean westchnął z ulgą i uspokoił się. Upłynęło sporo czasu od tamtego tragicznego dnia, zmienił się, nie tak jak Nancy, ale jego rysy wysubtelniały. A poza tym cóż mogła zapamiętać ta wspaniała dziewczyna z twarzy ujrzanej przelotnie w oknie jadącego samochodu, gdy była dzieckiem?

– To amerykański przyjaciel – powiedziała Nancy zwracając się do babki i zwiększając swoim stwierdzeniem wzburzenie staruszki.

– Tego się obawiałam – odrzekła Anna Pertinace przesuwając dłonią po czole i białych włosach.

– Proszę wejść – zaprosiła. – José Vicente nie zawiadomił nas o pana przyjeździe – dodała dziewczyna.

– To była nagła decyzja – skłamał mężczyzna idąc za nią do pokoju, który był zarówno salonem jak i jadalnią.

Addolorata siedziała w miękkim fotelu przy oknie, przez które wpadały ostatnie promienie słońca, i robiła szydełkiem koronkę. Sal był zasłonięty szkolnymi książkami zajmującymi większą część stołu.