– Byłoby dobrze zakończyć sprawę jak najszybciej – poradził Irlandczyk.
– Natychmiast – wysyczał zaciskając pięści.
– Najpierw powinienem się dowiedzieć, gdzie on jest – odrzekł spokojnie, popierając Sycylijczyka i jego sposób rozumowania. Wziął karafkę z wodą z lodem i napełnił szklankę, zaś gospodarz nalał sobie jeszcze kawy z neapolitańskiego ekspresu.
– Już jest załatwiony. Ma związane ręce i nogi – zaskoczył go Persico, przechodząc od bólu do obojętności i od obojętności do uśmiechu. W jego spojrzeniu i głosie nie było już wzruszenia.
– Sądziłem, że uciekł – zaoponował Sean.
– Chwilowo nieuchwytny. Dzisiaj rano, kiedy ty byłeś poza domem, przysłał emisariusza. Chce pertraktować.
– Jakie pertraktacje?
– Chce się spotkać na neutralnym gruncie. Proponuje wysokie odszkodowanie za straty moralne. Wyraża skruchę i jest gotów odpokutować.
– A co w zamian?
– Chce nietykalności – Antonino Persico przyglądał mu się, a okrutny uśmiech wypływał mu na usta.
– Sądzisz, że jest szczery? – zapytał zastanawiając się, co by powiedział na jego miejscu Frank Latella.
– Kłamie – powiedział bez wahania.
– Więc?
– Spotkamy się z nim.
– Żeby pertraktować?
– Żeby wyciągnąć z niego co się da. Potem zamkniemy mu usta na zawsze. Żywy stanowi ciągłe zagrożenie. A ty miej oczy szeroko otwarte. Jego grę przejrzeliśmy. Jest śmiertelnym wrogiem Franka Latelli. Tylko dlaczego? – podsumował zaciskając usta.
Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.
– Kto tam? – zapytał Persico.
– Pan sierżant – odpowiedziała, wchodząc, pokojówka i tym zaanonsowała podoficera.
– Wpuść go – rozkazał gospodarz wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenie z Irlandczykiem. Wstał z niespodziewaną zwinnością i wyszedł naprzeciw gościa, wyciągając na przywitanie rękę.
– Przyszedłem złożyć panu kondolencje – zaczął sierżant.
Był to przystojny, silny mężczyzna o gęstych siwych włosach i o budzącej zaufanie twarzy wiejskiego proboszcza z dużym nosem i śmiejącymi się, niebieskimi oczami. Pochodził z Lombardii, ale żył i pracował na Sycylii od wielu lat. Nazywał się Mario Colombo. Był o krok od emerytury i miał nadzieję, że dożyje swoich dni wraz z żoną, która nie dała mu dzieci, nad tym pięknym morzem, w tym niezrozumiałym dla niego miasteczku, wśród tajemniczych ludzi, których pokochał.
– Wielka strata – odrzekł don Antonino, przyjmując smutny wyraz twarzy i uprzejmym gestem zapraszając gościa do zajęcia miejsca. – Świeżą i mocną kawę dla pana sierżanta – rozkazał pokojówce, która stała jeszcze w progu.
– Proszę o wybaczenie, don Antonino, za wtargnięcie w tak trudnym momencie – przeprosił podoficer zajmując miejsce obok niego na kanapie.
– Znacie pana McLeary? Jest moim amerykańskim klientem.
– Jak może umknąć uwadze obecność tak ważnego cudzoziemca w naszej małej miejscowości? – odrzekł podoficer rozkładając ręce.
– A więc? – zapytał don Antonino udając, że nie zna powodu wizyty.
– Nie jest to najwłaściwszy moment, ale jest dwóch zabitych. A biedny Vito był prawie waszym krewnym.
Don Antonino Persico przytaknął z wdzięcznością. Wiedział, że sierżant mógł go wezwać na komisariat. Docenił przysługę, jaką wyświadczył mu tą wizytą, z której i tak nic nie wyniknie.
– Czy znane są panu jakieś szczegóły, które mógłby coś wnieść do sprawy? – zapytał podoficer ze służbowego obowiązku, wiedząc, że nie otrzyma właściwej odpowiedzi.
– Na pewno pomylono osoby – stwierdził gospodarz. – Mój handel jest całkowicie legalny. I biedny Vito tym się zajmował. Miał czyste ręce. Mam złamane serce.
– Nic panu nie przychodzi do głowy? Jakiś dziwny szczegół? Podejrzenie? Cień podejrzenia?
– Nic nie wiem – skłamał ze łzami w oczach i ze smutkiem w głosie.
Sierżant dopił kawę i podniósł się, aby się pożegnać. Nawet gdyby naciskał, stosował tortury, niczego więcej nie dowiedziałby się.
– Być może prokurator będzie chciał panu zadać jeszcze jakieś pytanie – poinformował go.
– Jestem do dyspozycji sprawiedliwości, sierżancie. Zawsze.
– Gdyby w międzyczasie pan coś sobie przypomniał, czy ja wiem, jakiś szczegół – kończył ściskając wyciągniętą dłoń – wie pan, gdzie mnie szukać.
– Nie omieszkam – powiedział gospodarz, przypieczętowując to wspólne kłamstwo.
7
Nancy obserwowała go z ukrycia, gdy wychodził z willi don Antonina i poszła za nim w odpowiedniej odległości. Sean szedł ścieżką wśród niskich, kamiennych ogrodzeń w stronę plaży. Księżyc wydłużał cienie w tym przyprószonym srebrem krajobrazie. Zebrał kilka kamyków i rzucał je do wody, tak jak wtedy, gdy był dzieckiem i rzucał je do morza w Long Island. Długie, spokojne, szemrzące fale omywały plażę.
Nancy wyszła z ukrycia, zdjęła sandałki i milcząc podeszła do niego.
– Dlaczego idziesz za mną? – zapytał mężczyzna, który zauważył ją już wcześniej.
– Dlaczego nie uciekasz? – zaskoczyła go pytaniem.
– Sama sobie przeczysz. Ostatnim razem powiedziałaś, że wolałabyś umrzeć niż przejąć inicjatywę.
– Tylko idioci nie zmieniają zdania – odrzekła zmuszając go do odwrócenia się.
Sean powoli obrócił się do niej, zamknął ją w gorącym uścisku i pocałował z całą słodyczą, do której był zdolny. A była to niezmierzona słodycz. Nancy, której nie całował jeszcze nigdy żaden mężczyzna, odpowiedziała mu z niecierpliwością i żarem nagromadzonymi w oczekiwaniu tego pierwszego pocałunku.
W tym momencie Sean zdał sobie sprawę, że wszystkie kobiety jego życia nie były warte nawet jednego włoska z głowy tej impulsywnej, namiętnej dziewczyny.
– Kocham cię – wyszeptał jej na ucho. Nigdy jego uczucie nie było tak głębokie i porażające.
– Ja też – odrzekła, a serce jej waliło tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Było tak, jakby całe życie czekała tylko na niego.
Sean ukrył twarz w gęstwinie jej włosów powstrzymując łkanie. Pragnął jej tak, jak nigdy przedtem nie pragnął żadnej kobiety.
– Doprowadzasz mnie do szału, Nancy – wyszeptał, a ona leciutko muskała ustami jego szyję.
Nancy poczuła na swoim brzuchu, który rozpływał się jak złocisty miód, pożądanie Seana i przylgnęła do mężczyzny z całą mocą własnej kobiecości. Właśnie tak wyobrażała sobie swoje pierwsze doświadczenie miłosne. Na brzegu morza, w srebrnym świetle księżyca, kołysana szumem fal. Zapragnęła go silnie, bezgranicznie, bardziej niż czegokolwiek innego. Nie miała już tradycji, reguł, wątpliwości, zasad, tylko tę złocistą ciemność, którą czuła w sobie i która pchała ją w ramiona Seana.
– Nie tak, dziewczynko – przywołał ją do rzeczywistości, chwytając mocno za ramiona i odrywając od siebie.
– Dlaczego? – zapytała zawieszona jeszcze na skraju czarownego zawrotu głowy.
– Nie możemy, Nancy – powiedział stanowczo. – Nie mogę – sprecyzował.
Nancy zapłonęła ze wstydu czując się odrzucona.
– Dlaczego? – powtórzyła. Miała ochotę się rozpłakać.
Czy miał jej powiedzieć, że biorąc ją w ramiona uzyskał pewność, że zakochał się do szaleństwa w córce człowieka, którego kilka lat wcześniej zabił przed Plaza? I nie tylko to zmuszało go do refleksji. Była jeszcze ojcowska postać José Vicente, który gdyby doszło do czegoś nieodwracalnego, chroniłby, jako Sycylijczyk, dobre imię dziewczyny. Wchodząc do rodziny Franka Latelli Sean nauczył się, że istnieją nieprzekraczalne granice i prawa niepisane, choć surowo przestrzegane, regulujące stosunki wewnętrzne między poszczególnymi członkami.