Выбрать главу

– Tylko młodzi mogą stawić czoła tym bachanaliom jadła – zauważył uśmiechając się smutno. – Ale bardzo mi się podobało – dodał, zadowolony w głębi serca, że przyjęcie wreszcie się skończyło.

Don Antonino Persico przygotował wszystko w wielkim stylu z okazji tego niespodziewanego powrotu do Castellammare wielkiego Franka razem z rodziną. Sprowadził z Trapani kucharza wraz z pomocnikami, paru kelnerów oraz zaprosił wielu wpływowych przyjaciół.

Na tej wyspie wciąż żyły stare zwyczaje, o których on zapomniał. Najbardziej rozpowszechnionym i uświęconym był zwyczaj świętowania powrotu przyjaciół. Nie brano pod uwagę zmęczenia podróżą, problemów, trosk, potrzeby samotności. Naprawdę poczuł się lepiej teraz, kiedy przyjęcie definitywnie dobiegło końca, opatrznościowo przerwane przez burzę, która orzeźwiła powietrze. Teraz, na tarasie oddanej do ich dyspozycji sypialni mógł wreszcie odpocząć i pomyśleć.

– Dałeś do zrozumienia, że wróciłeś z zamiarem pozostania – powiedziała. – To prawda? – zazwyczaj przyjmowała bez dyskusji jego postanowienia, ale tym razem pytanie samo się nasunęło, ponieważ decyzja była zbyt poważna i mogła zmienić całe jej życie.

– Musiałem przecież coś powiedzieć – zaoponował bez przekonania.

– Mogłeś powiedzieć coś innego – była smutna, rozgoryczona.

Frank wypił łyk wody z kryształowego kieliszka.

– Nie było to oświadczenie zbyt stanowcze – próbował ją uspokoić. – Taka sobie gadanina. Bez konkretnych zobowiązań.

Sandra westchnęła z ulgą.

– Widzisz, Frank, nigdy nie przysparzałam ci kłopotów, a nie chciałabym zacząć teraz. Wiem, że przeżywamy trudne chwile. Może jest to najtrudniejszy okres w naszym życiu. Ale myśl, że resztę swojego życia mam spędzić na wygnaniu, na tej wyspie, przeraża mnie, Frank. – Kontynuowała z oczami błyszczącymi ze wzruszenia. – Czuję się tu nieswojo.

Mężczyzna pocieszył ją głaszcząc po twarzy.

– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Uśmiechnęła się przez łzy, które zaczęły jej płynąć po policzkach.

– Naprawdę? – zapytała.

– Czy nie dotrzymałem kiedyś jakiejś obietnicy?

– Nigdy tak nie było.

– Nie będę zaczynał w moim szacownym wieku.

Sandra otarła łzy.

– Bo jedno to opłakiwać tę ziemię mieszkając w Nowym Jorku, a drugie to żyć na niej tu, z perspektywą pozostania na zawsze. Ja urodziłam się w Ameryce. Moim domem jest Greenwich. Niezbyt dobrze rozumiem ten język. A jeszcze gorzej nim mówię. Moje miejsce jest tam, za oceanem – po raz pierwszy od ich poznania Sandra polemizowała z decyzją męża.

– Doskonale wiem, gdzie jest twoje miejsce – odrzekł stanowczo.

Uścisnęła mu dłoń.

– Przepraszam, Frank – wyszeptała. – Rozkleiłam się trochę.

– Musieliśmy wrócić na Sycylię. To była jedyna możliwa decyzja po porwaniu chłopca i przelaniu praw do udziałów.

Junior był w ogrodzie, pod ich tarasem i rozmawiał z ożywieniem z Salem i Nancy.

– Jeśli ty mi powiesz, że pewnego dnia wrócimy do domu, to nic więcej nie chcę wiedzieć.

– Obiecuję ci to – zobowiązał się.

Usłyszeli Nancy śmiejącą się z dowcipu Juniora.

– Ta dwójka to błogosławieństwo dla naszego wnuka – skomentowała kobieta. – Ostatnie wydarzenia były dla niego wielkim przeżyciem. Doris i nasz syn zadręczają go swoją neurotyczną nadopiekuńczością. To rodzeństwo pomaga mu zapomnieć.

– Jest młody. Zapomni. A dzięki temu doświadczeniu zrozumie, że wrogowie mogą być bezlitośni.

Z ogrodu dobiegł ich głos Sala.

– Jutro przedstawimy ci wszystkich naszych przyjaciół – powiedział do Juniora.

– Ale fajnie! – ucieszył się chłopiec.

– Masz okazję poznać język.

– Moim językiem jest amerykański – zaprotestował.

– Nie zapominaj, że nazywasz się Latella – upomniała go Nancy.

– Ale nie jestem małym, brudnym wop – zażartował.

Zdarzyło się to po raz pierwszy od momentu, kiedy Nancy przejęła go z rąk porywaczy.

Dzieci oddaliły się i coraz słabiej było słychać ich głosy. Wiatr rozproszył chmury i teraz ucichł, a na niebie rozbłysły gwiazdy. Dwoje starych ludzi słyszało już tylko echo młodzieńczych wybuchów śmiechu. Wewnątrz willi rozległ się natarczywie dźwięk telefonu. Potem don Antonino wyjrzał do ogrodu i zawołał Latellę.

– Do ciebie, Frank. Z Nowego Jorku – zawiadomił.

26

Joe La Manna, nadęty i pyszny jak pingwin w okresie godów, przejrzał się z zadowoleniem w lustrze. Jedwabny, szyty na miarę smoking nadawał pewnej elegancji jego sylwetce, ciężkiej od systematycznego obżarstwa i nadużywania wszelakich trunków. Przez szparki w opuchniętych powiekach jego oczy rzucały błyski zadowolenia. Nigdy w życiu nie czuł się tak dobrze. Mimo zwałów tłuszczu i wystającego brzucha był w formie. Nie przeszkadzał mu wysoki poziom cholesterolu i cukru we krwi, co wykazały ostatnie badania.

Teść umierając pozostawił mu królestwo, które on zmienił w imperium. Córki Alberta Chinnici, siostry nieszczęsnej Cissy i ich mężowie, a nawet siostrzeńcy, ponownie mu zaufali. Dywidendy były więcej niż zadowalające.

Joe przybliżył twarz do lustra próbując wygładzić podwójny podbródek wylewający się na kołnierzyk koszuli, i przez to przeszkadzający w perfekcyjnym ułożeniu muchy. Westchnął z rezygnacją i udał się do łazienki.

Od pewnego czasu miał problem z pęcherzem, który zmuszał go do częstego oddawania moczu. Prędzej czy później będzie musiał zdecydować się na wizytę u urologa. Ale w tym dniu nie chciał myśleć o niczym innym, jak tylko o ukoronowaniu całego swego życia.

Przez otwarte okno wychodzące na park dochodził do niego szmer rozpoczynającego się właśnie przyjęcia.

Potknął się o coś i gdyby nie oparł się o umywalkę, z pewnością upadłby. Przyjrzał się uważniej podłodze i odkrył leżący na niej przewód, czarny, mocny, wyglądający na przewód elektryczny.

– Chryste! Co to jest? – zaklął. – Charly! – krzyknął, przywołując swojego zaufanego człowieka i badając jednocześnie przewód elektryczny przechodzący przez otwarte okno i zakończony czarnym, błyszczącym pudełkiem stojącym na zielonych kafelkach z Faenzy, obok sedesu. Od tego pudełka rozchodziły się druty, które biegnąc po ścianie łazienki dochodziły do sypialni.

Charly Imperante wszedł do łazienki w chwili, gdy Joe opróżniał pęcherz puszczając wiązankę przekleństw.

– Wołałeś mnie, Joe? – zapytał z typowym dla siebie spokojem.

Taki był stary Charly. Nic nie mogło go wytrącić z równowagi. Spojrzał na La Mannę załatwiającego swoją potrzebę, jakby patrzył na muchę spacerującą po szybie.

– Co to jest, do cholery? – powtórzył gniewnie, wskazując na przewód. – Mało brakowało, a bym się zabił! – ryknął.

Był przesądny, potknięcie zapowiadało nieszczęście. W rzeczywistości nic się nie stało, ale to „nic” zepsuło mu najpiękniejszy dzień w jego życiu. Charly schylił się, aby przyjrzeć się lepiej przewodowi.

– Co za idioci – powiedział spokojnie. – A przecież kazałem im zrobić porządnie. Z drugiej strony – usprawiedliwił ich – musieli ją jakoś podłączyć.

– Co? – zapytał podejrzliwie Joe zapinając spodnie.

– Iluminację, którą kazałeś zainstalować w parku – wyjaśnił dając do zrozumienia, że sam sobie był winien, jeśli potknął się o sznur.