Z prawej strony umywalki, na półce z kwarcu, stały w równym szeregu liczne wody kolońskie najlepszych firm. La Manna nie patrząc wziął jedną z nich, zwilżył dłoń i przejechał nią po twarzy.
– Musiałeś je puszczać właśnie z mojej łazienki? – zaprotestował spokojnym tonem, starając się odzyskać równowagę. Za parę minut będzie musiał witać gości.
– Zwróć się do tego geniusza, twojego architekta – odrzekł Charly. – To on przyprowadził tutaj techników i elektryków, przygotowując ten burdel.
Joe La Mannie nigdy nie udało się pokonać Charliego Imperante. Ten człowieczek z wielkim nosem i wąskimi ustami, nieodgadnionym, obojętnym spojrzeniem zza grubych szkieł krótkowidza, budził w nim zawsze poczucie winy.
Tak samo postępował z jego teściem. Ale Albert Chinnici, tak jak zresztą i on, uważał go za niezwykle cenny element rodziny. Jego zmysł organizacyjny, odwaga, niewzruszony spokój, umiejętność godzenia różnych interesów, nawet najbardziej skomplikowanych, powodowały, że nie dopuszczali myśli o zrezygnowaniu z jego usług.
Joe wychylił się z okna łazienki. George Segal, architekt, stworzył prawdziwe dzieło. Park willi w High Point przypominał olśniewające bogactwem renesansowe obrazy. Zadowolony błądził wzrokiem po tych cudach stanowiących apoteozę jego kariery.
Na rozległy plac jego luksusowej rezydencji wciąż zajeżdżały eleganckie, imponujące limuzyny, z których wysiadały znane osobistości ze świata polityki, finansów, ekonomii, sztuki.
Albert na wózku i olśniewająca Brenda obok niego czynili honory domu. Był naczelny prokurator hrabstwa, dwóch wiceprokuratorów, trzech sędziów, dwóch deputowanych, szef policji i sześciu detektywów. Był Victor Partana z chmarą aktorów. Niektórzy z nich byli bardzo popularni. Był Wladimir Wronosky, król Wall Street, był Joséph Mortens, jeden z właścicieli Las Vegas, było dwóch bankierów i prezes znanej linii lotniczej. Wszystkim towarzyszyły miłe panie. Wielu gości obnosiło cenną biżuterię, prezent od niego lub starego Chinnici z okazji jakiegoś innego przyjęcia. Hojność – pomyślał to główna cecha, znak rozpoznawczy rodziny Chinnici. Frank Latella nie wiedział nawet, co to znaczy. Dlatego źle skończył. Rozpierzchli się niczym stado wróbli, stary Frank i jego rodzina. Znaleźli schronienie na wyspie, z której wiele lat temu wyruszyli bez grosza przy duszy. Nawet jego ludzie go opuścili. Niektórzy przeszli na stronę Joego. Dla innych była to spalona ziemia. Żałował tylko, że do tej pory nie udało mu się dosięgnąć Seana McLeary. Nigdy nie zapomniał masakry sprzed Vicky’s ani poniżającego doprowadzenia do lokalu w Harlemie, w którym produkowała się Cissy. Ten przeklęty Irlandczyk miał siedem wcieleń, niczym kot, i wydawało się, że rozpłynął się we mgle.
Poza rozległym trawnikiem i szerokimi, ukwieconymi grządkami, z lewej strony parku, Segal stworzył jezioro. Robotnicy pracowali dzień i noc, aby zrealizować projekt w rekordowym czasie. Efekt był nadzwyczajny. Z Wenecji ściągnięto dziesięciu gondolierów, a z Neapolu całą orkiestrę. Kolacja, przygotowana przez restaurację Vesuvio, została wyładowana z ciężarówki parę godzin wcześniej i teraz oddział kelnerów dokonywał ostatnich poprawek w specjalnie przygotowanym w tym celu pawilonie z tyłu willi. Kolacja miała być podana gościom na olbrzymich gondolach przy dźwiękach najpiękniejszych włoskich piosenek. Joe La Manna zauważył liczną, choć dyskretną obecność swoich ludzi. Wszystko było pod kontrolą.
Kiedy uznał to za właściwe, wyszedł do gości. Albert go uściskał. Brenda, kiedy ją objął, obdarzyła go uśmiechem przepełnionym wdzięcznością. Joe poza tym, że był jej zobowiązany, podziwiał urodę i słodycz tej kobiety, która uczyniła znośną samotność Alberta. Niezwykłe było nie to, że jego syn ją kochał, ale to, że ona go kochała czule.
– Jesteś wspaniałą panią domu – pochwalił. – Naprawdę niezrównaną.
– Jestem niesłychanie szczęśliwa, tato – wyszeptała uścisnąwszy go. Miała na sobie wspaniałą suknię od Diora, z oszałamiającym dekoltem, który podkreślał uroczo jej idealne kształty. Życie w kategorii żon było naprawdę upajające. Cokolwiek by nie uczyniła, oceniane było jako czarujące!
Albert podjechał do nich cicho, za nim szedł kelner z tacą z szampanem.
– Chciałem wypić z tobą toast przed wyjazdem – powiedział chłopak.
Joe wziął kieliszek.
– Wyjazdem dokąd? – zapytał zdziwiony.
– Już zapomniałeś? – odrzekł Albert: – Brenda i ja lecimy do Europy. Do Lozanny.
Nie, nie zapomniał. Dla jego syna było to ważne spotkanie zbyt ważne. Odrzucił nerwowo tę myśl od siebie, oznaczała bowiem nowe, prawdopodobnie definitywnie rozczarowanie. W Lozannie znajdował się słynny chirurg, który po przeanalizowaniu karty choroby Alberta zgodził się, ze wszystkimi należnymi zastrzeżeniami, przyjąć chłopca do swojej kliniki, aby ocenić szansę na wyzdrowienie. Specjalista nie wykluczał operacji.
– Nie sądziłem, że mnie opuścisz w dniu mojego święta – zażartował. – Nie zrobiłoby ci dużej różnicy, gdybyś wyjechał jutro – nalegał.
– Teraz już nas nie potrzebujesz – odrzekł chłopak. – Jesteś teraz najpotężniejszym biznesmenem na wschodnim wybrzeżu.
– Wasza współpraca miała decydujące znaczenie – podziękował unosząc kieliszek i spoglądając na Brendę – Dużo szczęścia, chłopcze.
Wokół nich rozbrzmiewały rozmowy.
– Dziękuję, tato – powiedziała wzruszona Brenda.
– Wspieraj go na duchu – wyszeptał jej do ucha, całując w policzek.
Joe przyglądał im się, gdy odchodzili, i poczuł litość dla swojego nieszczęsnego syna, który ciągle jeszcze miał nadzieję.
Przyjęcie trwało dalej; były rozmowy, muzyka, oklaski, a na koniec radosny, kolorowy pokaz ogni sztucznych. Służba porządkowa miała za zadanie trzymać z daleka dziennikarzy i fotografów czyhających na jakieś niedyskrecje lub zdjęcie z uroczystości.
La Manna przyjmował gratulacje, uściski dłoni, uśmiechy. Świtało, kiedy ostatnia limuzyna opuściła park willi. Potem odjechali kelnerzy, gondolierzy, muzycy.
– Ty też odchodzisz? – zapytał Joe Charliego, który wrócił do High Point po wsadzeniu Alberta i Brendy do samolotu.
– Przyjęcie się skończyło – odpowiedział.
– Udane przyjęcie, prawda? – odrzekł Joe, który lubił komplementy.
– Wspaniałe – zadowolił go Charly. – Doskonałe – podwoił dawkę.
– O tym przyjęciu długo się będzie mówiło. Naprawdę wyśmienita zabawa – podkreślił ściskając dłoń Charliego.
– Joe, jesteś wielki – pożegnał go.
– W twoich ustach brzmi to jak komplement.
La Manna powlókł się zmęczonym krokiem do domu i wszedł na pierwsze piętro. Za dużo zjadł, za dużo wypił, za dużo mówił i za bardzo cieszył się uzyskanymi rezultatami. Głowa mu ciążyła, czuł niesmak w ustach, zawładnęło nim uczucie zmęczenia. To nie był stan euforii, w którym powinien znajdować się zwycięzca. Parę godzin snu wystarczy, aby odzyskać zwykłą energię. Dokładnie o dwunastej musi być całkowicie trzeźwy. Była to godzina, o której według klauzuli kontraktu przygotowanego z prawnikami Franka, cały majątek Latelli przechodził w jego ręce. Zdobyta władza, nieograniczona i nie dająca się oszacować, nie wzbudzała w nim takiego entuzjazmu, jak sobie wyobrażał. Być może musi się do tego stopniowo przyzwyczaić.
Wszedł do pokoju i zaczął się rozbierać. Był sam w tym dużym domu. Po wrzawie zabawy park i rezydencja tonęły w ciemnościach i ciszy. Zagwizdał melodię starego walca, który przypominał mu trudne dzieciństwo i niespokojną młodość.
Omijał wzrokiem lustra, ponieważ nie chciał patrzeć na spustoszenia, jakich życie dokonało w jego wyglądzie. Nigdy nie był tak potężny i nigdy też nie czuł się tak bezbronny.