– Spróbuj być taki do końca – nalegał Mark, który chciał usłyszeć z ust szefa decyzję, którą przeczuwał.
– Musisz wrócić do domu, Mark – rozkazał ponurym głosem i tonem nie dopuszczającym sprzeciwu.
Fawcettowi wydawało się, że śni.
– Posłuchaj mnie, Burt. Właśnie przygotowuję ci sensacyjny materiał. Nie masz pojęcia, co znalazłem!
– Nie sądzę, żeby warto było tracić na to czas – powtórzył.
– Ale jak możesz decydować, siedząc na swym tłustym tyłku w wygodnym fotelu, dziesięć tysięcy kilometrów stąd?
– Radzę ci, wsiadaj do pierwszego samolotu i wracaj do domu!
– Burt, co ty do cholery gadasz? – ścisnął telefon jakby to była szyja Burta. Ciśnienie podskoczyło mu gwałtownie.
– Posłuchaj, Mark – uciął krótko. – Tę gazetę robię ja. Ja decyduję, czy warto iść tropem, czy nie. – Wydawał się być przestraszony, próbował niezwykłym dla siebie despotyzmem zastąpić dyskusję, do której byli przyzwyczajeni jego współpracownicy. – I ja ci mówię, że masz to wszystko rzucić. Natychmiast.
Nastąpiła pełna napięcia i wyczekiwania cisza, wypełniona lekkim szumem na linii.
– Wypchaj się, Burt! – skończył nieuprzejmie. – Ty i twój gówniany dziennik!
– Wróć do domu i powiedz mi osobiście, co o mnie myślisz – odrzekł naczelny redaktor.
Co oznaczało to zaproszenie? Próbował przekazać mu wiadomość, której nie mógł powierzyć telefonowi? Burt wrzeszczał, aby podkreślić swoje racje, ale nie był przekonujący.
– Miałbym zostawić moją największą sensację dziennikarską? Wyjaśnij mi chociaż dlaczego.
– Ponieważ gazeta nie jest już nią zainteresowana – za agresją krył się proszący ton. – I skoro jestem przy tym, chciałbym udzielić ci przyjacielskiej rady: zostaw wszystko i wsiadaj w pierwszy samolot – powtórzył jeszcze raz.
Mark odebrał całym sobą ostrzegawczy sygnał. Pomyślał o Nathalie Goodman, o jej śmierci. I przypomniał sobie wyraz twarzy Nancy, kiedy zatrzymała go w rozmównicy chcąc mu coś powiedzieć – przypadek bez znaczenia czy może ostrzeżenie?
– Słyszałeś mnie, Mark? – zapytał zaniepokojony Burt.
Dziennikarz wpatrywał się w starą reprodukcję wiszącą na ścianie, ale myślami był gdzie indziej. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć, odłożył powoli słuchawkę, na tyle powoli, że miał czas, aby usłyszeć charakterystyczne pyknięcie. Ktoś podsłuchiwał ich rozmowę. Mark przetarł czoło ręką, była mokra od zimnego potu. Zapuścił się w zdradliwą puszczę, z której nie widział wyjścia. Poczuł się smutny i bezbronny jak bezpański pies.
Telefon Gianniego Ricci powtarzał w nieskończoność wolny sygnał, nikt nie odpowiadał. W redakcji znudzony telefonista rzucił mu: „Doktor Ricci jest na urlopie”.
Mark postanowił pojechać do Palermo. Być może nie spotka przyjaciela, ale przynajmniej coś będzie robić, będzie próbował skontaktować się z nim. Odczuwał natychmiastową potrzebę zwierzenia się komuś, komu ufał. Była piąta rano, gdy zaparkował pandę od Hertza przed kamienicą na ulicy Ruggero Settimo, w której mieszkał sycylijski kolega.
Brama była zamknięta i Mark musiał długo dzwonić, zanim korpulentna kobieta koło sześćdziesiątki, zmęczona, zaspana i wściekła uchyliła drzwi pytając, o co chodzi w malowniczym i niezrozumiałym języku, tonem nie pozostawiającym wątpliwości co do jej opinii na temat nieoczekiwanej pobudki o tak absurdalnej godzinie.
Mark przywołał na pomoc całą swoją nędzną znajomość włoskiego, ale udało mu się uciszyć wrzaski i uspokoić agresywnie zachowującą się kobietę dopiero za pomocą różowego banknotu, wartości pięćdziesięciu tysięcy lirów. Ostrożny uśmiech pojawił się w kącikach zmęczonych, bezbarwnych ust, podczas gdy banknot znikał za dekoltem wełnianego szlafroka w kratkę.
– Dottore wyjechał z panią i dziećmi – zaczęła chętnie i rozwlekle opowiadać. – Pojechał na wakacje. Pan jest tym amerykańskim przyjacielem, prawda? – zapytała. – Zostawił u mnie list dla pana – otworzyła bramę, wpuściła go i poszła do dyżurki. Wyjęła kopertę z szuflady stołu i podała mu ją.
Na oczach zaciekawionej kobiety, ułagodzonej napiwkiem, Mark rozerwał kopertę, rozłożył starannie kartkę i przeczytał krótką wiadomość od przyjaciela. „Wyjeżdżam z rodziną na kilka dni. Radzę ci, zrób to samo. Natychmiast.”
Jeszcze jedno ostrzeżenie. Jeszcze jedna prośba, aby zrezygnował.
– No co, zadowolony? – zapytała kobieta widząc, że Mark patrzy na te dwie linijki, jakby były napisane starożytnym etruskim pismem.
– Wie pani, dokąd pojechał? – zapytał.
– Kto? Doktor Ricci? Któż to wie. Bardzo się śpieszył. Jeśli nie napisał panu… Ja nie wiem.
Każdy element należał do jednej i tej samej układanki. Postanowił wrócić do Villarosa. Zatrzymał się na stacji obsługi, aby zatankować do pełna i napić się kawy, ale przede wszystkim, aby sprawdzić podejrzenie, które bał się nawet sformułować. Od kiedy opuścił o północy klasztor Santa Caterina, miał wrażenie, że jest śledzony, pilnowany. Z pewnością była to obsesja, gdyż za każdym razem, gdy szukał wokół siebie osoby, której badawczy wzrok czuł na sobie, nie widział nikogo. Również teraz, w barze stacji obsługi, nie zauważył niczego podejrzanego.
Minął Pergusę i swój hotel. Jechał prosto do klasztoru. Długo przyciskał dzwonek, zanim w judaszu pojawiła się surowa, oliwkowa, błyszcząca twarz nieznanej mu zakonnicy.
– Siostra Anna nie może pana przyjąć – sprzeciwiła się zakonnica, gdy poprosił o rozmowę.
Mark prawie błagał.
– Chodzi o ważną i pilną sprawę.
Niewzruszona twarz zakonnicy nie zmieniła się ani na jotę.
– Przykro mi, proszę pana. Nie mogę pana wpuścić.
Zamknięcie judasza przerwało tę krótką wymianę zdań.
Wszystkie drzwi, jakby poruszane tą samą ręką, zamykały mu się przed nosem jedne po drugich. A więc to była mafia? Od kogo pochodził rozkaz? Od Nancy Carr czy też kogoś stojącego jeszcze wyżej? Pomyślał, że w świetle nowych faktów było to prawdopodobne. A jeśli istniał ktoś silniejszy od Nancy, ktoś, kto miał wystarczająco długie ręce, żeby zmusić ją do milczenia?
Mark wrócił do hotelu. Portier wręczył mu klucz, poranne gazety i kopertę z Alitalii. Mark otworzył ją. W środku był bilet lotniczy Palermo-Nowy Jork w business class, odlot o trzynastej z Punta Raisi jeszcze tego samego dnia. Jeszcze jeden niedwuznaczny rozkaz opuszczenia Sycylii.
– Kto to przyniósł? – zapytał znając zresztą odpowiedź.
Portier wzruszył ramionami.
– Goniec z Alitalii – wyjaśnił. – Albo na takiego wyglądał.
Mark poczuł, jak strach ściska mu żołądek. Przypomniała mu się historia kozła alpejskiego opowiadana przez myśliwych. Ścigane zwierzę, osaczone na krawędzi przepaści, ginie skacząc w otchłań. On też był tropionym zwierzęciem. Przypomniał sobie ścieżkę wśród pól na peryferiach Manchesteru w Vermont, na której będąc nastolatkiem stawił czoła chłopakom, którzy nie chcieli go widzieć na swoim terytorium. Za pierwszym razem uciekł. Potem zdał sobie sprawę, że nie może chować się do końca życia i stanął do walki, z której wyszedł poturbowany, lecz zwycięski. Niebezpieczeństwo, które tym razem mu zagrażało, nie mogło być porównywane z tym, co do tej pory przeżywał. Nie widział wyjścia z labiryntu, w który się zapuścił.
Wszedł do pokoju. Wyglądał jak pole bitwy. Wszystko zostało zniszczone z precyzyjną dokładnością: jego ubrania, materace, wycinki z gazet, fotografie. Notatki i kasety z nagraniem zwierzeń zakonnicy zniknęły. Mały, wierny „Aiwa” został rozbity.
Przez sekundę pomyślał o złożeniu skargi u dyrektora hotelu i poczuł się śmieszny. Nie miało sensu zwracanie się do policji. Zebrał kilka ocalałych rzeczy oraz paszport, który nietknięty leżał na stole jako kolejne ostrzeżenie.