Kosz był prawie pełen, a szuflada w połowie pusta, kiedy natknął się na bilecik z zapisanym numerem telefonu. Natychmiast, powiązał dwa fakty – ten sam zielony atrament. Gorączkowo grzebał wśród papierów, aby odszukać wyrzuconą niedawno kartkę. Porównał uważnie kartkę i bilecik. Była to wizytówka o eleganckich, wypukłych literach Nancy Carr. To Nancy mu ją dała wiele lat temu. Jak mógł o tym zapomnieć!
Przypomniało mu się wszystko. Zeszłe lato, Sycylia. Tą siostrą była Nancy Carr, kobieta wpływowa, bohaterka wielu plotek, która pięć lat wcześniej zniknęła nagle i w tajemniczy sposób z amerykańskiej sceny politycznej.
Wtedy zwrócił się do przyjaciela, Gianniego Ricci, z prośbą o potwierdzenie i teraz uzyskał je.
Burt pojrzał mu prosto w oczy.
– Jesteś naprawdę pewny? – powtórzył.
– Przysięgam na moje życie. Karierę. Moje jaja. Moją matkę. Siostra Anna to Nancy Carr. Lub, jeśli wolisz, Nancy Pertinace, pięćdziesiąt lat, deputowana z ramienia partii demokratycznej z Queens do Kongresu – był podniecony i szczęśliwy. – To kobieta, która miała zostać syndykiem tego miasta.
– Jeśli jesteś tego tak pewny, to co tu robisz? – zagrzmiał Burt. – Dlaczego nie jesteś w drodze na tę przeklętą wyspę mafiosi? I pamiętaj – ponaglił go – chcę mieć naprawdę sensacyjny serwis. Chcę wszystko o niej wiedzieć. Jak mogła zniknąć z dnia na dzień nie zostawiając żadnych śladów. I przede wszystkim – jak i dlaczego ona, kobieta bogata, fascynująca, piękna, wpływowa, przeniosła się z Manhattanu do klasztoru Santa Caterina. Być może doznała olśnienia w drodze do Palermo, ale prawdopodobnie kryje się za tym jakaś tajemnica, którą warto zbadać.
W Villarosa Mark Fawcett czekał na przyjęcie cztery dni. Rankiem piątego dnia, kiedy przygotowywał się już na dłuższe oczekiwanie, pozwolono mu przekroczyć próg rozmównicy w części surowo przestrzeganej klauzury. Jego przewodniczka, uśmiechnięta serdecznie siostra pełna łagodnych krągłości, jak kłębuszek wełny, wyszła mu naprzeciw z głębi eleganckiego korytarza, krytego portykami i okrążającego podwórze, ożywione rozkwieconymi grządkami wokół rzeźbionej, kamiennej studni.
Styczniowe powietrze było ciepłe i łagodne jak wiosenny dzień w Nowym Jorku. Był zafascynowany słodyczą emanującą z siostry oraz drobnymi czerwonymi i żółtymi kwiatami w delikatnej zieleni trawy, kwiatami, których nazwę chciałby poznać.
Zakonnica lekkim przechyleniem głowy poprosiła go, aby poszedł za nią. Mark miał wrażenie, że odbywa podroż w przeszłość. Wśród tych antycznych murów oddychało się wiarą, a w miarę wchodzenia w głąb tego pięknego i sugestywnego miejsca gasły powoli echa frenetycznego życia tego świata.
Siostrzyczka, okrąglutka i pulchna doprowadziła go do ciężkich, rzeźbionych orzechowych drzwi. Zanim je minął, przeczytał na murze napis gotykiem: „Foresteria – Rozmównica”. Przekroczył próg i znalazł się w dużej kwadratowej sali wśród ścian o olśniewającej bieli i pociemniałych przez wieki belkach na suficie. Zadrżał od tego antycznego i podniosłego jak w katedrze chłodu, nieznacznie tylko ocieplonego przez ogień buzujący w dużym kominku z szarego kamienia, przed którym ustawione były dwa surowe krzesła.
Przewodniczka wskazała mu jedno z nich, uśmiechnęła się i bez słowa wyszła.
Mark pozostał sam w niezmąconej ciszy o różowej barwie błysków ognia i zawładnęło nim nieokreślone uczucie błogości i lekkiego niepokoju. Niepewność związana ze spotkaniem nie ulotniła się całkowicie, była jedynie silnie przytłumiona podniosłym spokojem tego wspaniałego miejsca.
Surowa przeorysza, z którą rozmawiał po przybyciu, nigdy nie broniła mu spotkania z siostrą Anną, ale i nie dawała przyzwolenia.
Mark właśnie miał usiąść, gdy wydało mu się, że słyszy za plecami lekki szelest przypominający uderzenia skrzydeł motyla.
Odwrócił się i ujrzał ją przed sobą. Otworzył usta, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Nieruchoma, piękna postać w stroju zakonnicy patrzyła na niego wielkimi, przenikliwymi, szarymi ze złotymi punkcikami oczyma.
– Pani Carr – udało mu się wreszcie wyjąkać.
– Siostro Anno – poprawiła go. Jej głos, słodki i zdecydowany, wywołał u niego dreszcze.
Zakonnica usiadła przed kominkiem i gestem ręki zaprosiła go, aby się rozgościł. Ze swobodą założyła nogę na nogę szeleszcząc sukniami.
Mark wyczuwał pod tym surowym strojem sylwetkę smukłą i harmonijną, którą podziwiał wiele lat temu, dokładnie dziesięć, kiedy wspaniała czterdziestolatka była na fali sukcesu. Wtedy wielu mężczyzn, ważnych i nie, łącznie z nim samym, uczyniłoby wszystko, aby znaleźć się w jej łóżku, które było dostępne tylko dla jednego szczęśliwcy, banalnego męża. I teraz, po tak długim czasie, Mark odczuwał to samo przyciąganie. Krew napłynęła mu do twarzy, pulsowała mu skroń, ogarniało go pożądanie wywołane jej obecnością, tymi oczami o kolorze rozsypanego złota, lekkim szelestem sukni, delikatnym zapachem lawendy i kobiety. Zaciął się, próbując parę razy podjąć dialog. Siostra obdarzyła go uśmiechem zrozumienia. Jej sposób bycia, patrzenia, uśmiechania się nie kojarzył się z zakonnicą. Mimo stroju, miejsca i upływu lat, wciąż zwyciężała w niej kobieta silna, odważna i fascynująca, którą znał świat.
– Czego pan ode mnie chce, panie Fawcett? – zapytała przejmując inicjatywę.
– Nie domyśla się pani? – zapytał w odpowiedzi.
– Oczekiwałam czegoś oryginalniejszego i szlachetniejszego od zwykłego grubiańskiego wtrącania się w moje prywatne życie, w życie osoby, która wybrała medytację, modlitwę i ciszę. Pan chce głośnej historii, scoopu – zareplikowała, niespodziewanie czerwieniąc się, a złość rozbłysła w jej oczach, czyniąc ją jeszcze piękniejszą.
– Tak – przyznał Mark. – Usprawiedliwianie się nie miałoby sensu – powiedział odzyskując niezbędny dystans. – Pani wie doskonale, jakie mogłyby być moje cele. Wystarczy, że będzie pani wiedzieć, że nie jestem misjonarzem, jestem świadkiem. Wykonuję swój zawód, pani Carr – dodał zmieniając ton.
– Jest pan zobowiązany miejscem i osobą zakonnicy, która jest przed panem – szybko zareagowała.
– Jedynym moim obowiązkiem jest służenie moim czytelnikom, którzy mają prawo wiedzieć. To oni zadecydują, czy moje informacje należy zapamiętać, czy zapomnieć.
– Zawód – cynizm, taki mógłby być tytuł – zareplikowała chłodno.
– Jeśli to sprawia pani przyjemność, może pani przylepiać różne etykietki.
Gwałtowna sprzeczka stłumiła pożądanie mężczyzny, a podkreśliła wdzięk siostry zachowującej się z wyniosłą godnością królowej.
– Osobiście uważam za właściwe zrzucenie maski – zakończył Mark.
– Czy chce pan powiedzieć, że strój, który noszę, ukrywa moje prawdziwe intencje? – zapytała udając zdziwienie.
– Twierdzę, że nie ma takich strojów, które mogłyby ukryć pani wspaniałe przymioty. Jest pani zdolnym adwokatem, pani Carr, Zręcznym i ambitnym politykiem.
– Jestem tylko skromną zakonnicą – nalegała, ale nie potrafiła przybrać wyglądu pokornej służebnicy bożej.
– Mam już w ręku elementy potrzebne do ułożenia tej historii – dorzucił niecierpliwie. – Wyrosła pani w klanie Franka Latelli, szefa Cosa Nostra, jednego z najpotężniejszych ludzi tej zbrodniczej organizacji.
– Nikomu nie udało się przedstawić mu zarzutów, najmniejszego dowodu.
– To przemawia za jego inteligencją, ale nie umniejsza okrucieństwa jego zbrodni. Pani sama mogłaby być w mafii.
– Słowa, tylko słowa – podsumowała, bawiąc się świecącymi paciorkami różańca błyszczącego wśród fałd jej stroju.
– Z których zbuduję sensacyjny reportaż – dokończył niewzruszony – z panią lub bez pani. Ofiarowuję pani możliwość opowiedzenia swojej wersji faktów. I gwarantuję całkowitą obiektywność.
– Dobrowolnie usunęłam się ze świata, gdyż odczuwam niewyobrażalną potrzebę spokoju. To nie oznacza, że uległam mistycznemu kryzysowi – zwierzyła się, ściszając głos do konfidencjonalnego szeptu. – W roli zakonnicy czuję się bardzo dobrze, nawet jeśli strój, który noszę, nie rozproszył dręczących mnie wątpliwości. Powiem panu w zaufaniu, że gdybym mogła wybierać, to pragnęłabym właśnie wiary. I tu, wewnątrz, można policzyć na palcach jednej ręki osoby, które wierzą głęboko, szczerze i bezwarunkowo. Wiara, panie Fawcett, to dar dla wybranych, najwyższe dobro, które wyzwala nas z każdej zależności. Jak pan widzi, to nie takie proste posiąść wiarę. Jednak wśród tych murów znalazłam spokój.
– Pani Carr, proszę o wybaczenie, że tak panią nazywam; nie sądzę, żeby pani była całkowicie szczera – nie spuszczał z niej oczu. – W tej przezroczystej dłoni, która dręczy paciorki różańca – oskarżył ją – widzę broń, która być może wystrzeliła. I może jeszcze wystrzeli.
– Dobrze pan powiedział – może. Ponieważ wszystko o mnie może być powiedziane, ale nic udowodnione – zacytowała siostra półgłosem, wytrzymując spojrzenie mężczyzny.