Spojrzenie i wyraz twarzy Nancy nie zmieniły się. Tylko na różowej skórze policzka wykwitł czerwony placek. Kobieta spodziewała się reakcji, która nie nadeszła. Spodziewała się protestu, płaczu, tymczasem wobec niewzruszonej postawy córki to ona wybuchnęła płaczem. Osunęła się na fotel zasłaniając twarz rękami, a ciężkie, ciepłe łzy spływały jej między palcami.
Sal podszedł do matki i przytulił się do niej. Nancy poszła w jego ślady. Obydwoje zdawali sobie sprawę, że kobieta przepełniona bólem w ten sposób prosiła o wybaczenie. Addolorata nigdy nie podnosiła ręki na dzieci.
– Wszystko dobrze, mamo – zapewniła Nancy obejmując ją.
– Spróbuj trochę odpocząć – podsunął Sal.
Kobieta podniosła piękną, zalaną łzami twarz.
– Będziemy się trzymać razem w przyszłości – zapewniała ich przytulając. – Ale pamiętajcie obydwoje to, co wam powiem. Imię waszego chrzestnego nigdy więcej nie będzie wymawiane. Nie ma Toniego Croce. Nigdy go nie było. Sami zajmiemy się naszą przyszłością.
Decyzja matki brzmiała jak przysięga i jako taką dzieci ją zaakceptowały.
Nancy i Sal szanowali prawo matki do decydowania w imieniu wszystkich i zdali sobie sprawę, że nie powinni zadawać pytań.
10
Srebrzysty chevrolet podpłynął do chodnika i przystanął przed świetlną reklamą Vicky’s Club. Powitalny uśmiech, który portier przeznaczył dla pasażera tego wspaniałego, nieseryjnego wozu, zawisł w powietrzu niczym chorągiew ściągnięta do połowy masztu na znak żałoby. Otwierając drzwiczki rozpoznał Alberta Chinnici i jego obstawę. Po tym, co wydarzyło się przed Plaza, nikt nie spodziewał się ujrzeć w miejscu publicznym kogokolwiek z rodziny Chinnici. A tym bardziej Diamond Ala. Respektując reguły gry członkowie rodzin, z wyjątkiem dzieci, powinni siedzieć zabarykadowani w swoich kryjówkach. Rzeź przed Plaza oznaczała wypowiedzenie wojny.
Minęła właśnie północ i niespodziewanie rozszalała się burza.
Albert Chinnici schronił się pod parasolem w porę otwartym przez portiera, któremu ciarki przeszły po plecach, bo właśnie przypomniał sobie smutny koniec swojego kolegi sprzed Plaza. Jemu też mogło się to przytrafić.
– Pogoda do dupy! – zaklął boss oddając płaszcz wpadającej w oko, przystojnej szatniarce i kichnął potężnie.
Obstawa, dwóch goryli, którzy nieumiejętnie maskowali pod marynarkami broń oraz zięć, Joe La Manna, prawa ręka i następca, otaczali bossa tworząc rodzajową scenkę. Ich atletyczne ciała dziwnie kontrastowały z wątłą postacią szefa. Chinnici był chudy, niski, o drobnych, ostrych rysach twarzy, zapadniętych policzkach, ciemnych, wodnistych oczach z pomarszczonymi workami pod nimi. Skóra o żółtawym odcieniu była poorana głębokimi zmarszczkami. Niski, matowy głos palacza wstrząsany był gwałtownymi, bulgoczącymi atakami kaszlu.
Szatniarka zauważyła jedynie zegarek na ciężkim pasku z masywnego złota i diament wielkości orzecha na małym palcu. To wystarczyło, aby zyskał w jej oczach zainteresowanie. A potem, kiedy wsunął jej do ręki pięćdziesiąt dolarów w zamian za czerwony goździk, który włożyła mu do butonierki, poczuła, że jest to najbardziej fascynujący mężczyzna, jakiego w życiu spotkała. Do tej pory miała do czynienia z wulgarnymi i gwałtownymi głodomorami, którzy kochali się z nią szybko, bez jednego miłego słowa, bez zalotów, za stosem desek w magazynie tartaku w Vermont, w którym pracowała. Ci bardziej uprzejmi nazywali ją słodką Lilian, ale oni także brali ją na stojąco, dysząc i dygocząc, a na pożegnanie klepali ją w tyłek chwaląc, że jest najlepszą dupą w okolicy.
Te prymitywne rozgrzewki pobudziły jej apetyt seksualny, ale tak bardzo pragnęła, żeby chociaż raz ktoś zaprosił ją na lody, nic nie chcąc w zamian. Dlatego właśnie uznała Diamonda Ala za najbardziej czarującego mężczyznę.
Zanim grupa rodzinna zajęła miejsca, zawiadomiony przez nieomylny tam-tam pojawił się osobiście Victor Partana, nienaganny w swoim czarnym smokingu, doskonale leżącym na jego słusznej sylwetce, gościnny i serdeczny, doskonały w roli gospodarza.
– Albert! – wykrzyknął pokazując w uśmiechu wspaniałe zęby, dzieło techniki protetycznej. Victor Partana miał sześćdziesiąt pięć lat, tyle co Albert Chinnici, ale wyglądał na czterdzieści pięć.
Albert uścisnął go, ryzykując przypalenie nieodłącznym papierosem rękawa smokingu.
– Świetnie wyglądasz – powiedział z nutą zawiści w głosie.
– Ty też się dobrze trzymasz – próbował odwzajemnić się Victor, ale nie umiał kłamać.
– Czuję się do dupy. I to widać – odpowiedział rozzłoszczony, zanim opanował go duszący kaszel.
Victor poprowadził przyjaciela do dyskretnego stolika w kącie lokalu. Obstawa i Joe La Manna zajęli strategiczne miejsca przy stoliku obok.
Wpływowi, znani ludzie i piękne kobiety zajmowali stoliki bardziej na widoku. Orkiestra jazzowa grała znane, klasyczne kawałki. Victor usiadł blisko przyjaciela. Razem się chowali w Little Italy na Mulberry Street. Będąc dziećmi biednych, sycylijskich emigrantów, od najmłodszych lat byli zaangażowani w najtrudniejszą walkę – o przeżycie. Chcieli się wybić, obydwaj mieli bystry umysł i byli szybcy w ręku. Albert Chinnici był w tamtych czasach odważnym, silnym byczkiem, zdolnym narzucić swój punkt widzenia. Często stawał w obronie Victora, który nienawidził przemocy i był szczególnie bezbronny w obliczu agresji miejscowych chuliganów. Albert podziwiał jego inteligencję, głos, niesamowitą wrażliwość na muzykę. Później obydwaj odnieśli sukces. Victor został znanym odtwórcą piosenek o miłości. Albert, „przemysłowiec” w świecie przestępczym, z wprawą menedżera zarządzał lichwą, hazardem, prostytucją.
Victor pojechał do Hollywood, zagrał w wielu kasowych filmach muzycznych, był trzykrotnie żonaty, miał nieokreśloną liczbę dzieci i samochodów. Odbył kilka tournee po Europie. Dojechał aż do Trapani, rodzinnego miasta swoich rodziców, gdzie przyjmowano go jak bohatera.
Albert pozostał w Nowym Jorku, tylko raz się ożenił. Jego żona, Carmela Artuso uwielbiała go i dała mu cztery córki. Miał na swoim koncie nieokreśloną liczbę kochanek i szalone wypady do domów publicznych. Ale to właśnie dama z towarzystwa podarowała mu krętka bladego Schaudinna, odpowiedzialnego za syfilis, który bez jego wiedzy tkwił w nim uśpiony i przekazywany z pokolenia na pokolenie. To podwójne zarażenie spowodowało nietypowy rozwój choroby. Infekcja dała objawy późno, kiedy lekarstwa nie mogły jej już opanować i niszczyła nieodwracalnie organizm, wywołując reakcje i zachowania, których nie był w stanie kontrolować. Był wciąż człowiekiem wpływowym, z którym organizacja bardzo się liczyła.
Victor natomiast umiał mądrze przeciwstawić się upadkowi. Przy pierwszych oznakach zmęczenia jego osobą, nie czekając aż Hollywood go porzuci jak niemodne ubranie, wycofał się w pięknym stylu i wybrał inteligentne rozwiązanie, inwestując swoją popularność, autorytet i pieniądze w Vicky’s Club, elegancki lokal z programem artystycznym na wysokim poziomie, międzynarodowymi numerami i pięknymi dziewczynami. Żył ciągle w swoim świecie i był wciąż panem samego siebie.
– Dojechałem prawie do końcowej stacji, Victor – zabulgotał Albert.
Światła lokalu potwierdzały jego słowa, podkreślając żółtawy odcień skóry. Victor rzucił okiem na goryli Alberta.
– Ktoś, kto ma właśnie umrzeć, nie zabezpiecza sobie tak tyłów – drażnił się z nim. Mógł sobie na to pozwolić w imię starej przyjaźni.
– Rzecz polega na tym, że w rozsądnych granicach chciałbym, aby to Wszechmogący wybrał moment mojego pożegnania ze światem – zareplikował puszczając do niego oko i zanosząc się po raz kolejny kaszlem. – A nie jakiś przeklęty znany mi łajdak.
Victor dał znak i jak za dotknięciem różdżki pojawiło się srebrne wiaderko z butelką szampana. Kelner rozlał ten boski płyn z bąbelkami do kryształowych kieliszków.
– Kiedyś opowiadałeś o kobietach, przygodach. Teraz stałeś się ponury niczym listopadowy piątek. Starzejesz się, Albert – prowokował go żartobliwie, próbując dodać mu odwagi.
Al wyprostował się dumnie, chcąc okazać, że jeszcze nie jest tak źle.
– Victor, zwróć łaskawie uwagę, że nie jesteś na planie filmu „Same cycki, cud miód”. Jesteśmy w przerażającej, strasznej dżungli. Pełno tu przeklętych łajdaków, którzy krążą wokół, strzelają bez opamiętania. Zorganizowali nawet zamach na życie mojego drogiego przyjaciela, Franka Latelli – zaśmiał się złośliwie.
Albert i Frank nienawidzili się i Victor wiedział o tym, tak jak wiedział o rzeczach, o których bał się nawet pomyśleć.
– To prawdziwy cud, że wyszedł z tego cało, Al. Prawdziwy cud.
Albert pochylił się do przyjaciela i powiedział:
– Chcę ci się zwierzyć. Nie będzie drugiego cudu. Jego życie za moje. Słuszna obrona. Okay?
Victor podniósł się, obdarzając go nieco słabszym niż poprzednio uśmiechem.
– Muszę cię opuścić, Albert. Przedstawienie musi się zacząć – wyrecytował sztucznie dramatycznym tonem.
– Chcesz wiedzieć jakie danko zaserwuję naszemu przyjacielowi?
– Nic nie słyszałem – zareplikował gospodarz zatykając sobie uszy. – I nic nie chcę słyszeć. Posłuchaj mnie, Al – wyjaśnił serdecznie – ja nigdy nic nie widzę i nie słyszę. Dlatego jeszcze żyję.